Paweł Majewski

Pełnia i pustka

Doczekaliśmy się… Ostatnie siedem lat jednego z najciekawszych dzienników, jakie pisano w XX-wiecznej Polsce (a konkurencja jest w tej kategorii nadzwyczaj silna), po długich perturbacjach przybrało postać siedemsetstronicowego tomu wydanego przez Iskry jako czwarty tom nieformalnej serii.

Ale kto właściwie się doczekał?… Z pewnością nie ci, którzy oczekują hałasu mentalnego i których nazywa się ostatnio „sensatami”, choć to stare słowo nie oznaczało człowieka szukającego sensacji, lecz – przeciwnie – człowieka przesadnie poważnego. Mycielski był sensatem. Dlatego łowcy sensacji nie znajdą w jego zapiskach wiele dla siebie.

Istnienie Mycielskiego jest w pewnym sensie pełne. Pełne w sensie nieodmawiania samemu sobie prawa do którejkolwiek z dziedzin ludzkiego życia. Medytacje nad kwestiami ostatecznymi przeplatają się ze spostrzeżeniami na temat twórczości kolegów po fachu, współczesnych i dawnych – ale z czasem Mycielski staje się coraz bardziej wyczulony na wszelką redundancję w treściach sztuki, więc, podobnie jak wielu innych, pozostaje ostatecznie przy najczystszych formach, przy kompozycjach Bacha. Kliniczne wręcz notatki o gasnącym libido i pozbawione tęsknego sentymentalizmu wspomnienia wysokich stanów tego libido (które to stany, jak wiadomo z poprzednich tomów dziennika, poczuła na sobie pewna liczba kobiet i wielokrotnie większa liczba młodych mężczyzn) sąsiadują z uważnymi, czujnymi obserwacjami bieżących wydarzeń w Polsce – ale obserwacje te prowadzone są z zachowaniem sporego dystansu (warto porównać wpis z 13 grudnia 1981 roku z wpisami pod tą samą datą w innych publikowanych dziennikach). Wzmianki o starczym osłabieniu pamięci (wielokrotnie nie poznaje dawno niewidzianych znajomych) przeplatają się z przenikliwymi uwagami na temat „dzisiejszych czasów” i dylematów cywilizacyjnych, które większość obserwatorów dostrzegła dużo później. Jeśli coś, co zwie się niekiedy „arystokratycznym sposobem bycia”, polega na równie spokojnym przyjmowaniu wszystkiego, z czego składa się życie ludzkie, na niezróżnicowaniu odbioru jego „wysokich” i „niskich” aspektów, które jednak nie ma nic wspólnego z obojętnością czy bezmyślnością – to Mycielski był arystokratą czystej krwi, nie tylko z powodu pochodzenia i koligacji, do których też zresztą miał spory ironiczny dystans, przejawiający się w uszczypliwych wzmiankach o krewnych i powinowatych zbyt mocno przywiązanych do „rasy”.

Oto więc pełnia. Ale ta pełnia tkwi w pustce – w beznadziei lat stanu wojennego, w rozlatującym się systemie ostatnich lat Polski Ludowej, w tandecie ówczesnej codzienności. Inny na miejscu Mycielskiego, z jego zasobami intelektualnymi i życiowymi, stworzyłby sobie prywatny mikrokosmos z okruchów świetnej przeszłości, z pamięci o dziełach sztuki i własnego wyrafinowania umysłowego czy estetycznego. Choćby Iwaszkiewicz był tego bliski. Ale nie Mycielski – on najwidoczniej nie chciał odrywać się od rzeczywistości zewnętrznej. Wiele razy zadawano pytanie, dlaczego nie emigrował, skoro jako członek kosmopolitycznej śmietanki towarzyskiej miałby wiele możliwości urządzenia się „na Zachodzie”. On jednak wolał wegetować w małym mieszkanku dzielonym ze Stanisławem Kołodziejczykiem, w pokoju, gdzie brakowało mu miejsca nawet na własne partytury. Samozwańczy świadek czasu? Conradowski gentleman? Patriota? Zapewne wszystko to i jeszcze coś więcej.

Co więcej, pełnia, o której tu mowa, realizuje się – to zajmujący paradoks – wobec ustawicznego uwiądu twórczego. Mycielski całymi miesiącami dłubie w jednym krótkim psalmie, którego nie daje rady zinstrumentować ani zharmonizować. Porównuje się z kompozytorami, którzy tworzyli „erupcyjnie”, i konstatuje własną niemoc. Lecz nawet w tym przypadku nie unosi się żalem, lecz po prostu stwierdza fakt (tę stoicką postawę dzieli z nim inny diarysta ciężkich czasów – Sándor Márai). Żywiołem Mycielskiego nie jest tworzenie, lecz obserwacja. Jest jednym z tych, którym nadmiar refleksyjności przeszkodził w realizacji własnego potencjału twórczego.

Jego ostatnie lata były ostatnimi latami Polski Ludowej i podziału świata według osi Wschód-Zachód. W tym sensie jest on w ostatnim tomie dziennika świadkiem dwóch schyłków, osobistego i politycznego. Znając inne światy, świat arystokracji i wielkiej burżuazji, świat twórców kultury, Mycielski mógł zapisywać upadek „tego” świata w unikalny sposób – z pozycji wewnętrznej i zewnętrznej jednocześnie. Wszędzie u siebie, a zarazem nigdzie. Spełniony i przegrany. Albo raczej – przegrany i spełniony.

Książka:

Zygmunt Mycielski, „Niby-dziennik ostatni 1981-1987”, Iskry, Warszawa 2012.

Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.

„Kultura Liberalna” nr 202 (47/2012) z 20 listopada 2012 r.