Magdalena M. Baran

Życie jak ze Stepford?

Z domów rodzinnych wynosimy różnego rodzaju nawyki. Jedni pamiętają całą masę klapsów, które spadały na nich za „byle co” (że lekcje nieodrobione, że w zabawkach bałagan, że śmieci nie wyrzucone, że… całe tego mnóstwo), innym w udziale przypadły długie przemowy rodziców o tym, dlaczego postępować/porządkować/uczyć się/gotować tak a nie inaczej. Są wreszcie i ci, za którymi zawsze biegał ktoś z przysłowiową ściereczką i robił za nich praktycznie wszystko. Tak naprawdę modeli jest pewnie tyle, ilu rodziców i każdy z nich doskonale potrafi wykładać swoje racje. Mimo że pokolenia wyrastały w różnych domach, że różnych rzeczy od nas wymagano lub nie, nie jesteśmy przecież domowo niepełnosprawni. A właśnie ową niepełnosprawność coraz mocniej próbują nam wmówić programy telewizyjne, co rusz prostując nasze takie czy inne skrzywienia.

Zaczęło się od dość skutecznej promocji „karnego jeżyka”. Wraz z jego narodzinami miliony telewidzów dowiedziały się, że nie potrafią wychowywać własnych dzieci, a stosowane przez nich metody to nic innego, jak tylko masowa produkcja małych, konsumpcyjnych terrorystów. Doświadczenia przeprowadzane na milusińskich przez osobę nazwaną Supernianią przyprawiały często o zawrót głowy, tymczasem problemy, wobec których stawała, rodzice dzisiejszych trzydziestolatków rozwiązywali bez pomocy naukowych teorii. To po prostu działało. Od pokoleń. Jasne, że mniej było mediów, a miast zasiadania przed Cartoon Network czekaliśmy na Tik-Taka, Teleranek czy 5-10-15, a później biegliśmy na podwórko (w zależności od wieku do piaskownicy lub na rower czy trzepak). W zabawie byliśmy twórczy, a często i samodzielni. Zajęć nie brakowało – od zabawy przez pomoc w domu, aż po samodzielne robienie zabawek na choinkę (czego wyjątkowo nie lubiłam) i ludków z kasztanów. Inspirowani rozwijaliśmy się chyba lepiej, a pozbawieni ciągłego dozoru mieliśmy szansę na popełniania mniejszych czy większych błędów, na branie odpowiedzialności za samych siebie. I kiedy patrzę po swoich znajomych dochodzę do wniosku, że „karny jeżyk” nie ma u nas chyba racji bytu, choćby nie wiem jak mocno media tłumaczyły nam, że własnych dzieci na ludzi nie wyprowadzimy. Ba, jak wskazuje doświadczenie długofalowo nie działa on nawet na – skądinąd nieźle już wychowanego – psa.

Gdy jednak widzom przejadły się dzieje tresowanych przez własne pociechy rodziców, (dla odmiany) telewizja postanowiła nam udowodnić, że w kraju absolutnie nikt nie potrafi gotować. Póki co kulinarne kontrole nie dotarły jeszcze do domów prywatnych (choć i na to są zakusy), ale jak się okazało bez specjalnego certyfikatu pewnej rewolucji nie powinniśmy jadać na mieście. I tak, w miejsce „jeżyka karnego” na ekrany wkroczył, obśmiany już po wielokroć, „mięsny jeż”, a wraz z nim rozczochrana „kuchenna celebrytka”, która (szczególnie w zachowaniach) przypomina mi bohaterkę kukiełkowego show z dzieciństwa. W jej rewolucjach brak jednak tak kochanej przez publikę w każdym wieku loży szyderców, która pomogłaby popatrzyć z boku na kulinarne fanaberie kogoś, kto zachowuje się jakby posiadł ogrom kuchennej wiedzy tajemnej, której więcej ma w sobie niemal każdy, kto po prostu lubi gotować. Inna rzecz, że odkąd w warszawskiej restauracji „Polka” uraczono mnie zimną zupą i dość rachitycznymi warzywami, a krakowski „Wentzl” zmienił się w przyciężki biało-złoty koszmar, szerokim łukiem omijam wszystko, co sygnuje swym imieniem i nazwiskiem kuchenna celebrytka. Na szczęście nie brakuje miejsc, które opierają się napędzanym przez nią trendom, a gotują wręcz czarodziejsko. Dobrze, że nie wkroczyła też do polskich domów, bo szkoda by było zamieniać ciekawe domowe przepisy na celebrycką identyczność.

Żeby utrzymać „równowagę” do domów wpuściło TVN silikonowo-botoksową blondynkę, zwaną „Perfekcyjną Panią Domu”. Z góry powinno się przeprosić za nią wszystkie kobiety, które rzeczywiście postanowiły poświęcić się domowi, bo z czym jak z czym, ale z domem to niewiele ma ona wspólnego. O ile bowiem Superniania czy Kuchenna Celebrytka były (są) w pewnym stopniu autentyczne (nawet jeśli bywają przez to rażące czy irytujące), to Blondi jest produktem odpowiadającym wymaganiom producentów (tu tylko na podstawie jednego odcinka) płynów do okien, samobieżnych odkurzaczy, papierowych ręczników, mrożonek, kropli do oczu i… diabli wiedzą czego jeszcze. Uszyta jest na zamówienie, wystrojona i czyściutka jakby ściereczki do kurzu w ręce nie miała i nawet gdy gaworzy do dziecka uczestniczki programu wręcz ocieka sztucznością. Czysty plastik, w plastikowym domu, z plastikowym życiem przesyconym zbyt nachalnym product placement. Nasycenie reklamą bije tu na głowę nawet, skądinąd świetne, najnowsze przygody 007. Oj, ten to by na pewno nie przeszedł testu białej rękawiczki, ale może przynajmniej odpowiednio by to skwitował. Tymczasem potulne kobiety goszczące wywyższoną Blondi z uwielbieniem śledzą jej ruchy, z uwagą słuchają słów, zagłębiają się w magiczny poradnik. Jakbyśmy nie wiedziały do czego służy mop czy odkurzacz. A że Blondi popełnia w swej perfekcyjności karygodne wręcz błędy, to już inna sprawa. Nie trzeba być PPD by wiedzieć, że zamiast (jak ona proponuje) wybrudzone burakami ręce czyścić sokiem z cytryny, można ich nie ubrudzić zakładając kuchenne rękawiczki. PPD chodzi niczym sterowana pilotem i proponuje nam – nie do końca wiadomo przez kogo prowadzony – domek w wersji koszmaru ze Stepford.

Kiedy oglądam choćby reklamy tych programów włosy jeżą (!) mi się na głowie. Bywa wrzaskliwie, kiedy indziej idyllicznie, słodko, idealnie, że aż dopadają człowieka mdłości. Na szczęście te wyrocznie znikają z czasem z ekranu – albo brakuje kandydatów, którzy pozwalają robić z siebie nieudaczników/błaznów, albo (liczmy na inteligencję społeczeństwa) dramatycznie spada im oglądalność. Skoro jednak media wkroczyły już w znany z Niemiec schemat kobiecego życia, które miało „obracać się” wokół trójcy „Kűche, Kinder, Kirche” (Kuchnia, Dzieci, Kościół), to zastanawiam się, kiedy na ów celebrycko-plastikowy sposób zabiorą się i za ostatni element układanki. Ciekawe kiedy media postanowią przekonać Polaków, że tak naprawdę nie potrafią się modlić. Opinia publiczna zagrzmi czy… znów to łyknie? Niewątpliwie będzie interesująco…

* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.

„Kultura Liberalna” nr 201 (46/2012) z 13 listopada 2012 r.