Anna Serdiukow
Rasta i basta, czyli o Bobie Marleyu w życiu i dokumencie. Wywiad z Neville’em Garrickiem
„Ludzie chcieli z nim być, opowiadać mu o sobie, oddychać tym samym powietrzem. Nieznajomi lgnęli do niego, ale to było coś więcej niż fascynacja idolem. Szanowaliśmy go, a niektórzy czcili niczym bóstwo […]. Oczywiście z zatrwożeniem patrzę, jak wizerunek Boba Marleya wykorzystywany jest w walce o legalizację marihuany w niektórych krajach. Przecież to nie jego wojna. Ale jak go znałem, pewnie sam machnąłby na to ręką i powiedział: róbmy swoje” – o przyjaźni z Bobem Marleyem mówi Neville Garrick, fotograf i filmowiec. Film dokumentalny „Marley” Kevina Macdonalda miał 22 listopada 2012 swoją polską premierę DVD.
Anna Serdiukow: Jak to było – gdzie chowaliście to, co było do schowania podczas licznych tras koncertowych?
Neville Garrick: To, co było do schowania, było oczywiście też do wypalenia, więc nie można było tego chować zbyt głęboko – na wypadek potrzeby szybkiego zastosowania. Z drugiej strony, trzeba było to ukryć na tyle sprytnie, by przy rewizji nie było problemów. Baliśmy się wpadki, mieliśmy wystarczająco dużo kłopotów z policją za każdym razem, gdy wyjeżdżaliśmy w trasę. A ty gdzie chowasz to, co należy ukryć przed niepożądaną ręką?
Ale ja nie mam kłopotów z policją.
Jeszcze…
Narosło wiele mitów na temat używek i trybu życia ekipy Boba Marleya, która wyjeżdżała z nim w trasę. Nie będę niczego demitologizował, niech każdy sobie myśli, co chce: dużo, mało – to pojęcia względne.
Najczęściej kierowcy dawaliśmy to, co było do ukrycia. Nikt go nigdy nie przeszukiwał. Policja zawsze rzucała się do macanek członków zespołu, tymczasem kierowca siedział na fotelu wypchanym po brzegi marihuaną. Im Bob stawał się bardziej znany, rozpoznawalny, sławny, tym przeszukania stawały się lżejsze. Wiadomo, najbardziej trzepali, kiedy przekraczaliśmy granicę.
Na początku musieliśmy tłumaczyć, że jesteśmy zespołem, trwa trasa koncertowa, mamy grafik, musimy zdążyć dojechać w określone miejsca i wystąpić z naszym repertuarem. Zdarzało się, że celnicy nam nie ufali, musieliśmy pokazywać instrumenty. Padały pytania o nasze fryzury, dredy wydawały im się podejrzane, traktowano nas czasem jak dzikusów z buszu, którzy nie wiedzą, co to szampon i szczotka. Bardzo nas to wszystko śmieszyło, ale nie obrażaliśmy się na nikogo.
Z czasem rozpętało się prawdziwe szaleństwo. Dojeżdżaliśmy do granicy jakiegoś państwa albo dolatywaliśmy samolotem, braliśmy w rękę paszporty, a prócz paszportów – płyty, plakaty – i ruszaliśmy na spotkanie ze strażą graniczną. Drobny gest, a zawsze działał. Marley wypracował sobie wysoką pozycję, wszystkim zależało na gadżetach z nim związanych, my to doskonale rozumieliśmy. Sami kazaliśmy mu składać autografy: „Bob, nie leń się, zamaszyście, ładnym pismem, stary, co to za kulfony!”. Kładliśmy podarunki razem z dokumentami, albo od razu dawaliśmy odpowiedni pakiecik do ręki, celnicy przystawiali kolejne pieczątki, ale nawet nie patrzyli na zgodność zdjęć (podejrzewam, że i tak wszyscy wyglądaliśmy dla nich jednakowo) czy na nasze dane, cała uwaga skupiała się na tym, co za moment miało stać się ich własnością. Wcale im się nie dziwię – sam mam mnóstwo pamiątek po Marleyu.
Czy Marley był inny na co dzień, inny w trasie?
Koncerty go nie zmieniały, on zresztą uwielbiał występować. Był bardzo otwarty na ludzi, potrafił porozumieć się niemal z każdym. Ma to związek z jego dzieciństwem, nie był do końca akceptowany przez rówieśników, tematem żartów był jaśniejszy odcień jego skóry. Bob pamiętał o wielu nieprzyjemnych zdarzeniach, myślę że to miało wpływ na to, jak się zachowywał w dorosłym życiu. On potrafił jakoś tak umiejętnie bronić dostępu do siebie, nie odsłaniać się, zachowywać swoją prywatność, a przy tym od razu burzył dystans, ludzie chcieli z nim być, opowiadać mu o sobie, oddychać tym samym powietrzem. Nieznajomi lgnęli do niego, ale to było coś więcej niż fascynacja idolem.
Nawet jeśli Bob ranił innych, nie było w nim premedytacji, tylko jakaś naturalna wiara czy ufność, że tak właśnie musiało się stać. Postępował według własnego kodeksu, można było się z nim nie zgadzać, ale trudno było go nie szanować. Imponował nam konsekwencją, silną wiarą w prawdę. W swoją prawdę oczywiście, ale to był czas, kiedy wszyscy byliśmy wyznawcami tych samych idei.
Nie chodzi tylko o Rastafari?
Nie. Choć Bob znany był ze swojego głębokiego oddania i zaangażowania w ten ruch. My wierzyliśmy również, ale on swoją postawą trochę to wszystko sankcjonował, umacniał nas w pewnych zachowaniach. Był takim trochę misjonarzem: wszędzie, gdzie się pojawiał, prócz tego, że był idolem, muzykiem, piosenkarzem, stawał się też orędownikiem idei. Dzięki niemu świat usłyszał o Rastafari; przebił się do świadomości ludzi, którzy często nie mieli pojęcia, gdzie szukać Jamajki na mapie.
Zdarzało się, że przebywaliście ze sobą non stop. Były spięcia, kłótnie?
Czasami puszczały nam nerwy, ale rastafarianie mają bardzo pogodne usposobienie. Jakby to ująć… przyjmujemy ten spokój, pewne opanowanie, wraz z wdychanym do płuc powietrzem.
A co się dzieje jak robicie wydech?
Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że najczęściej podwaliną kłótni bywały zarobki albo kobieca zazdrość. Bob był kochliwy, przez wielu pewnie potępiany. Rita [żona Marleya – przyp. red.] miała po drodze też inne związki, więcej, rodziły się dzieci z tych związków. Ale oni mieli wyjątkowy rodzaj porozumienia… Choć czasem drażniło mnie pojemne serce Marleya, to wszystko, to były jego osobiste wybory, jego prywatność. O tym nie wypada mówić. Ważne, że go szanowaliśmy, a niektórzy czcili niczym bóstwo.
Zdarzało się, że Marley to wykorzystywał?
Miał osobowość, ale nie narzucał się z nią, po prostu czuć było, że to ktoś wyjątkowy, ktoś, kto mimochodem skupia na sobie uwagę. Potrafił walczyć, gdy sprawa dotyczyła kwestii muzycznych, aranżacji, intonacji śpiewu. Ale poza tym, może ze trzy razy w ciągu całego życia widziałem jego gniew, czy zdenerwowanie. Często w towarzystwie milczał, wolał słuchać albo śpiewać. Szedł do kumpla w gości, kończyło się na wspólnym dwudniowym graniu.
Film Macdonalda pozbawiony jest kontrowersji, z twoich słów również wynika jakoby Bob Marley był… bez wad.
Miał pewnie całe mnóstwo wad, o których nawet nie wiem, ale nie były to cechy bardzo drażniące. To, co jednych irytowało, innym niespecjalnie przeszkadzało. Skupił wokół siebie dużą grupę osób; powinniśmy używać określenia „społeczność Boba Marleya”. Nie była to komuna, ale na Jamajce, w obrębie zamkniętego społeczeństwa, ludzie żyją chcąc nie chcąc w dość sporej zażyłości.
Niektórzy wciąż uważają, że dom służy głównie do spania, a całe dnie spędzają w jakimś zawodowo-towarzyskim kolektywie. Marley wielu osobom pomagał, wiele utrzymywał, wielu dawał zarobić. Pewnie parę razy zdarzyło się, że komuś nie dał zarobić, bo wziął kogoś innego, wytwórnia nawaliła z płatnościami… Ale on nie miał głowy do pieniędzy, nie zależało mu na nich. Trudno mi zresztą dziś mówić o wadach kogoś, kto nie może ripostować.
„Marley” to bodaj pierwszy film dokumentalny, który zyskał aprobatę rodziny i przyjaciół artysty. Dlaczego dopiero ta produkcja wzbudziła waszą akceptację?
Na pewno ważne było to, że Kevin Macdonald konsultował z bliskimi Marleya swój projekt. Nie odsunął nikogo od prac nad dokumentem. Był autorem filmu i jego słowo było najważniejsze, ale nie traktował nas jak intruzów, jak osób, które chciałyby wybielić postać Marleya albo wypłynąć na sławie przyjaciela. Wiedział, że dzięki przychylności rodziny uzyska dostęp do materiałów, do których do tej pory droga była zamknięta, jednocześnie nie pozwolił sobie niczego narzucić. Każda ze stron miała tu sobie coś do zaoferowania.
Jak tworzył, pisał? Przychodziło mu to z łatwością, gdzie szukał inspiracji?
Słowa były najważniejsze, ale to nigdy nie były wymęczone wersy, wystudiowane porównania, okrągłe zdania Lubił spotykać się z ludźmi, zbierał informacje, pytał innych, jak im się żyje, z czym się teraz zmagają. Był żywo zainteresowany zwykłą codziennością na Jamajce i wykorzystywał to w swoich utworach. To były takie migawki, okruchy życia. Dlatego jego piosenki niosą uniwersalne przesłanie, wciąż aktualne, mocne, bo wiarygodne. Od śmierci Marleya trochę się zmieniło, ale ludzie na różnych kontynentach, w różnym stopniu oczywiście, wciąż trawią te same problemy – bieda, głód, choroby, walka o wolność, równouprawnienie rasowe, wyrównanie szans na godne warunki życia, dostęp do edukacji.
Chwytliwe hasło „no woman no cry”, koncerty i inicjatywy muzyczne sygnowane jego nazwiskiem, podobizny na koszulkach, ale też symbol, głos uciemiężonych. Znaleziono dla Boba Marleya wiele zastosowań…
To już nie moje zmartwienie, na szczęście także nie jego. Ja nie wiem, czy on pod wszystkim by się podpisał… Niektóre rzeczy robione są bezprawnie, ale trudno non stop się procesować. Dziś hasła typu: „no woman no cry” faktycznie chyba niewiele znaczą, a przynajmniej niewiele dla tych, którzy je bezmyślnie powtarzają, nie mając pojęcia, co to Rastafari. Ludzie interesują się Bobem Marleyem, bo kręcą ich pewne… nazwijmy to atrybuty, chwytliwe slogany o wolności, miłości i równości, paleniu marihuany.
To smutne, ale tak to już jest z idolami. Płowieją. Popkultura przemiela wszystko, pozostawiając tylko to, co nadaje się do ponownego przemielenia. Ale taka jest chyba cena tego wszystkiego. Dobrze, że Marley pozostał w świadomości ludzi. Fajnie, jeśli podzielają jego ideały, angażują się w ważne inicjatywy, ale grunt, że muzyka wciąż działa. Bo jego muzyka to już jest pewien ważny przekaz. Bardzo prosty przekaz, myślę że ta prostota, zarówno melodii jak i słów sprawiła, że jego utwory wciąż się bronią i to po wielu latach. Oczywiście z zatrwożeniem patrzę, jak wizerunek Boba Marleya wykorzystywany jest w walce o legalizację marihuany w niektórych krajach. Przecież to nie jego wojna. Ale jak go znałem, pewnie sam machnąłby na to ręką i powiedział: róbmy swoje.
Powrócę na moment do tego, co powiedziałeś: chwytliwe slogany o wolności, miłości i równości, paleniu marihuany. To wszystko prawda, ale z drugiej strony Rastafari to też bardzo rzeczowy oraz konkretny zbiór praw i obowiązków, tego, co wolno, a co jest zakazane.
To prawda. Najważniejsza jest indywidualność, jednostka, jej dobro, ale pewne rzeczy są mocno określone i restrykcyjnie przestrzegane. Nie możemy się golić, ścinać włosów, zakazane jest jedzenie niektórych produktów – wieprzowiny, homarów, krabów, raków, krewetek. Jeśli sprawdzić, chodzi głównie o takie potrawy, które powstają, kiedy zwierzę jeszcze żyje. Wystrzegamy się tego, uważamy, że to nie jest humanitarne. Staramy się żyć według pewnych obyczajów, ale nie widzę tu wielkich poświęceń. Są tacy, którzy uważają nas za szaleńców, my po prostu wyznajemy zasadę: żyj i pozwól żyć innym.
Rasta i basta.
Brzmi jak tytuł piosenki, ale coś w tym jest. Nasze hasła i założenia są proste, bo jesteśmy prostymi, choć uduchowionymi ludźmi. „Z wielu narodów – jeden”.
Film:
„Marley”
reż. Kevin MacDonald
prod. USA, Wielka Brytania
Polska premiera DVD: 22 listopada 2012
* Neville Garrick – jamajski fotograf, filmowiec, archiwista, grafik. Przyjaciel Boba Marleya i autor wielu okładek jego albumów.
** Anna Serdiukow – publicystka, Absolwentka Instytutu Dziennikarstwa i Laboratorium Reportażu na Uniwersytecie Warszawskim oraz Gender Studies na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przez kilka lat pracowała w Teatrze Narodowym jako asystent reżysera.
„Kultura Liberalna” nr 203 (48/2012) z 27 listopada 2012 r.