Jacek Wakar
Aktor ma prawo do poglądów
Pisałem niedawno, że „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego nie wywołało aż tak spektakularnej burzy, jakiej się wszyscy po tym filmie spodziewali. Chwaliłem dzień przed zachodem słońca. Trzeba było kilku rozważnych wypowiedzi Macieja Stuhra oraz jednej jego pomyłki historycznej, by na samego aktora oraz obraz Pasikowskiego posypały się gromy. Stuhr – wobec programowego milczenia reżysera – wziął na siebie rolę adwokata jego dzieła i wywiązywał się z niej bez zarzutu. Jego pech, że pomylił bitwy pod Cedynią i Głogowem, co pozwoliło polemistom wytoczyć najcięższe armaty. Tyle tylko, że wszystko skończyło się jak zawsze. Nie poważną dyskusją, jakiej „Pokłosie” wręcz się domaga, ale stekiem inwektyw. Aktor dowiedział się od anonimowych, rzecz jasna, internautów nawet nie tego, że nie jest prawdziwym Polakiem, ale tego, że w ogóle nie jest Polakiem. A kim jest? Niezwykle łatwo się domyślić.
Opowiadał mi niedawno Jerzy Stuhr przy okazji spotkania przed mikrofonami radiowej Dwójki o tym, że jego syn na podobne ataki powinien być przygotowany. Przez lata bowiem jeździł z rodziną do Rabki, gdzie Stuhrowie mieli dom. Zdarzało się nierzadko, że w odwiedziny przyjeżdżali tam goście mówiący innymi niż polski językami. Nie miało jednak znaczenia, czy byli to Włosi, Francuzi czy Anglicy. Niezmiennie od sąsiadów dało się słyszeć szmer, że „do Stuhrów znowu Żydy przyjechały”.
Prawdopodobnie trzeba się do tego przyzwyczaić. Część społeczeństwa uważa jak niegdyś – w czasie bojkotu telewizji w stanie wojennym – Kazimierz Dejmek, że „aktor jest do grania, jak dupa do srania”. Kiedy zatem w kontekście filmu albo przedstawienia wyjawia publicznie swe poglądy, nie może wyjść ze zdumienia – jak to, młody Stuhr opowiada o odpowiedzialności Polaków względem Żydów? A dlaczego nie? – odpowiadam. Powiem najbardziej oczywistą oczywistość, ale nie widzę niczego złego w tym, by młody inteligent, będąc osobą publiczną, publicznie głosił swe opnie. Tym bardziej, że Stuhr poniósł za to cenę. Absurdalną, bo wynikającą chyba jedynie z zaślepienia krytyków. Okazuje się bowiem, że wcale nie minęły jeszcze czasy utożsamiania aktora z odtwarzaną przez niego rolą. Kiedyś kłopoty mieli ci, którzy w popularnych serialach grali czarne charaktery. Dziś padło na Stuhra, bo podobno zdradził swą dawną publiczność. Tę, która rechotała wesoło na komediach Olafa Lubaszenki, jakiś czas temu uważanych za jego znak firmowy. Dziś jednak Stuhr jest całkiem innym aktorem. I także za to płaci wysoką cenę.
Dostało się także Marianowi Opani. Wybitny aktor ostatnio niemal całkowicie zniknął z ekranu, a teraz odmówił Antoniemu Krauze zagrania Lecha Kaczyńskiego w filmie „Smoleńsk”. Argumentował bez ogródek, że nie chce podsycać histerii, jaką nowe dzieło autora „Czarnego czwartku” prawdopodobnie wzbudzi. W dodatku zwierzył się, że nie darzy sympatią brata zmarłego prezydenta. Nie musiał długo czekać na reakcję znawców. Znany krytyk, a jednocześnie rzecznik Prawa i Sprawiedliwości Adam Hofman odparował, ze to w sumie dobrze, że marny kabareciarz nie zagra bohatera Polaków.
Nie było dobrze, gdy wybitni artyści udzielali się w komitetach poparcia znanych polityków, atakami na ich adwersarzy często odbierając sobie powagę. Wszystko jest kwestią smaku, no i klasy. Trudno jednak zgodzić się z myślą, sformułowaną w ostatnim wydaniu „Polska. The Times” przez Lucjana Strzygę. Napisał on, ze aktorzy mogą mieć poglądy, ale lepiej, aby zostawiali je w domu. Dlaczego – pytam. Jeśli nie czynią z nich ideologicznego oręża, nie muszą wcale się z nimi ukrywać. Szczególnie kiedy utożsamiają się ze swą pracą. Każdy zaręczy chyba, że to bardzo przyjemne uczucie. I pomaga wykonać zadanie jak najlepiej. Każde zadanie.
* Jacek Wakar, szef działu Publicystyki Kulturalnej w Drugim Programie Polskiego Radia.
„Kultura Liberalna” nr 203 (48/2012) z 27 listopada 2012 r.