Rafał Woś

Za co lubię Niemców

Stosunki polsko-niemieckie wkroczyły w fazę normalności. To znaczy, że stały się nudne jak flaki z olejem. Widzę to po kolegach dziennikarzach. Polsko-niemiecka działka to dziś ewidentnie zbyt wąska specjalizacja, by można już tylko na niej budować swoją zawodową specjalizację. Ja się akurat z tego powodu bardzo cieszę.

Po pierwsze dlatego, że nigdy w konwencji polsko-niemieckiej jakoś specjalnie mocno się nie czułem. Niemcy i Polska w Europie, albo ewentualnie same Niemcy i procesy zachodzące wewnątrz tego narodu to już oczywiście co innego. Po drugie wreszcie, mam wrażenie, że od czasu przewietrzenia z lat 2005-2007, gdy wiele polsko-niemieckich niejasności zostało wreszcie przegadanych, o zachodnim sąsiedzie można nad Wisłą mówić spokojniej i bez taki wielkich emocji. Chciałbym więc ten trend wykorzystać i wykonać następujące ćwiczenie. Wypisując w moim felietonie, za co Polak może dziś lubić Niemcy. A przy następnej okazji odwrotnie: za co sąsiada (takim jaki on jest dzisiaj) jednak nie lubimy. Zabawę każdy z czytelników może przy użyciu dostępnych środków technologicznych rzecz jasna kontynuować. Za co więc Niemców da się jednak lubić?

1. Za Berlin. Może to obsesja spowodowana moim niedawnym wielomiesięczynym pobytem nad Szprewą, ale mam wrażenie, że geograficzna bliskość niemieckiej stolicy bardzo dobrze nam Polakom robi. Pięć i pół godziny pociągiem odjeżdżającym z Warszawy trzy razy dziennie, a jeszcze bliżej jest z Poznania. Szwankuje tylko podobno połączenie z Wrocławia, które telepie się (i to akurat z winy Niemców) wolniej niż przed wojną. No ale mimo wszystko możliwość weekendowego wypadu do tej jednak w porównaniu z Warszawą dużo bardziej „zachodniej” stolicy (jakość życia, urbanistyka, moda, przestrzeń miejska, oferta kulturalna) podnosi nasze oczekiwania wobec rodzimych władz. Po powrocie z Berlina zaczynamy się zastanawiać, co robią władze Warszawy w sprawie ścieżek rowerowych (i dlaczego tak mało), czy naprawdę kolejna praska kamienica musi zostać zburzona (a nie zrewitalizowana), by w jej miejsce postawić wieżowiec, albo jak wiele fajnych rzeczy można zrobić z przestrzenią miejską. Berlin na nas promieniuje i zmienia na lepsze.

2. Za Unię. Nie zapominajmy, że w pierwszej połowie lat 90. nikomu na Zachodzie (z Francją na czele) tak specjalnie spieszno nie było, by wciągać spłukaną i zapyziałą Polskę do struktur Zachodu. Niemcy bezinteresowni przy tym nie byli. Wiedzieli choćby to, że w ich żywotnym interesie jest stabilizacja bezpośredniego sąsiada. No i już wtedy niemiecki biznes zobaczył po drugiej stronie Odry znakomity potencjał gospodarczej ekspansji. Nie zmienia to faktu, że do Unii (i NATO, o czym się mało mówi) wciągnęli nas Helmut Kohl, a potem Gerhard Schroeder (ten sam którego potem Polacy znienawidzili za gorącą miłość do Putina).

3. Za to, że przetrzymali jakoś ten kryzys, dzięki czemu i nam się krzywda nie stała. Fakty są takie, że jesteśmy dziś z Niemcami związani gospodarczo bardziej niż po czterech dekadach integracji gospodarczej z ZSRR w ramach RWPG. Obroty handlowe rzędu ponad 70 miliardów euro (w 1990 roku było 8 miliardów). Za Odrę idzie 25 proc. polskiego eksportu i jednocześnie przyjeżdża stamtąd jakieś 21 proc. importu. Niemcy to – z górką – największy inwestor bezpośredni w naszym kraju. Każdy dodatkowy procent wzrostu niemieckiego PKB przekłada się automatycznie na 0,3 proc. polskiego PKB. I jak tu ich nie lubić.

4. Za to, że ciągle nie postradali zmysłów i nie ogłosili, by Grecy, Portugalczycy, Hiszpanie czy Włosi sami płacili za swoje długi. I że nie zabrali zabawek i nie wyszli ze strefy euro wracając do niemieckiej supermarki. Bo to byłby koniec integracji europejskiej, na której od lat nieźle zarabiamy.

5. Za to, że zawsze mieli słabość do polskich piłkarzy. Dowodzą tego stare historie Jana Furtoka, Piotra Nowaka, Tomasza Wałdocha, Adama Matyska, a ostatnio supertrójcy z Dortmundu – Łukasza Piszczka, Jakuba Błaszczykowskiego i Roberta Lewandowskiego.

6. Za silny rynek gazet opiniotwórczych. Bo powołując się na Die Zeit, Spiegela czy FAZ można wytrącić z ręki argument o końcu świata dobrej prasy nawet najbardziej zatwardziałym cyberfaszystom.

7. No dobra, może i był to argument mocno branżowy, którego większość czytelników może nie podzielać. Ale weźmy choćby rynek książkowo-wydawniczy. A z tego, że w niemieckim światku literackim pieniędzy jest sporo skorzystał już nie jeden ambitny polski twórca. Od Gombrowicza w latach 60. po Olgę Tokarczuk i Dorotę Masłowską w czasach współczesnych.

8. Za Club Mate (czyli napój orzeźwiający na bazie ostrokrzewu paragwajskiego). W Polsce drogi on na razie straszliwie, ale są nadzieje, że na rynek wkroczą polscy imitatorzy, którzy dostarczą nam towar za odpowiednią dostosowaną do naszych kieszeni cenę).

9. Za uniwersytety, na których za lepsze niż w Polsce (nie kokosy, ale przynajmniej godziwe) pieniądze może rozwijać się wielu zdolnych polskich akademików. A jest przy tym szansa, że w przeciwieństwie do tych, co swoją szansę znaleźli na przykład w USA, kontakt z krajem zachowają i ojczyzna będzie miała z nich jakikolwiek pożytek.

10. I za to, że jednak od prawie siedmiu dekad przestało im odbijać i przeszli na pacyfizm. Bo z historii pamiętamy, że gdy Niemcy zbyt dobrze czuli się z bronią w ręku, to nam Polakom raczej to na dobre nie wychodziło.

To co? W przyszłym miesiącu jedziemy z tym, co nas w Niemczech tak potwornie wkurza?

* Rafał Woś, pracuje w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Od kilku lat prowadzi w Fundacji Schumana (razem z Adamem Krzemińskim z „Polityki”) niemcoznawcze seminarium dla studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Stały współpracownik „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.