Rocznice pojawiają się i znikają. W roku 2010 Grunwald nie był nam już tak potrzebny jak w roku 1960, toteż obchody były nieco rachityczne. Podobnie rzecz ma się z uczczeniem dziewięćdziesiątej rocznicy tragicznej śmierci prezydenta Gabriela Narutowicza. Lat temu dziesięć niewiele mniej okrągła rocznica zniknęła w natłoku informacji o szczycie Unii w Kopenhadze, na którym ważyły się historyczne losy naszej akcesji do Unii Europejskiej.
Dziś jest zupełnie inaczej. W grudniu 2012 roku każdy staje się nagle ekspertem od Narutowicza i Niewiadomskiego. Politycy SLD nawiązują do manifestowania przeciwko faszyzmowi, który zabił już kiedyś Narutowicza (choć jest to dość ahistoryczne porównanie, o ironio, zbiega się z nagłą atencją Millera et consortes do tradycji PPS, bo to wśród Pepeesowców padały niegdyś takie hasła), a na nieocenionym facebooku można zobaczyć plakat jednej z quasi-oenerowskich organizacji ukazujący z profilu człowieka, który wypełnił swoją misję – Eligiuszowi Niewiadomskiemu. Treść skojarzeń powstających w umysłach ludzi takich jak ja choćby tylko podczas oglądania „Śmierci prezydenta” Jerzego Kawalerowicza czy podczas rozmów z profesorem historii na KUL-u, którego narodowo nastawiona rodzina chrzciła brata imieniem Eligiusz – nagle pojawiają się wokół i stają sie udziałem domeny publicznej. Nigdy nie dzieje się tak bez przyczyny, ale podniesienie sprawy Narutowicza dowodzi tylko, że rok 1922 musi być w jakiś sposób podobny do roku 2012. Poszukać należy jednak podobieństw autentycznych, a te są zazwyczaj bardziej skomplikowane od wskazania kto jest dzisiaj Piłsudskim, potencjalnym Narutowiczem czy makiawelicznym Witosem.
Oswajamy śmierć
W roku 1922 miano trochę inny stosunek do śmierci. Ówczesna kultura była jej nieco bliższa. Śmierci nie spychano do zamkniętych, sterylnych ośrodków, gdzie starcy umierają z dala od naszych wrażliwych oczu. Mieszkańcy ówczesnej Polski przeżyli kilka lat wojen, które zazwyczaj bardzo przybliżają śmierć. Mimo to zabójstwo Narutowicza wywołało w społeczeństwie szok. Szok tym większy, że działał także po opadnięciu emocji. Ze śmierci Narutowicza nie otrząsnął się nigdy Józef Piłsudski – najbardziej charyzmatyczny polityk doby międzywojennej, a jego brak zaufania do rządów parlamentarnych zyskał mistyczne uzasadnienie. Występuję tu jako publicysta, a nie jako historyk, mogę więc śmiało pokusić się o stwierdzenie, że bez strzałów w Zachęcie nie byłoby ani krwi z Krakowa z 1923 roku, ani przewrotu majowego, ani Brześcia. Nie byłoby też podziałów w łonie opozycji, która jak PPS najpierw popierała Marszałka, bo bała się zabójców Narutowicza, a potem nie doszła nigdy do porozumienia z największą w kraju organizacją opozycyjną, czyli obozem narodowym, bo na nie spadała przecież krew prezydenta. Podziały te zaklajstrowała dopiero emigracyjna i podziemna wielka koalicja.
Okres nienawiści przyszedł po okresie nie zawsze harmonijnej współpracy, która zaowocowała obronieniem niepodległości kraju.
Polacy doby współczesnej są nieco inni. My śmierć musimy dopiero oswajać. Wojnę pamięta już tylko starsze pokolenie. W roku 1989 przyszła do nas niepodległość. Zdarzały się w trakcie jej powstawania dziwne zabójstwa i samobójstwa, ale z nielicznymi wyjątkami nie stały się one elementem budującym publiczny dyskurs, jego fundamentem czy esencją podziału. Co najwyżej, jak zabójstwo Marka Papały, stawały sie symbolem niekompetencji struktur państwowych, ale do tego akurat jesteśmy przyzwyczajeni. Przez wiele lat mimo podziałów politycznych w wielu sprawach panował też mniej lub bardziej wymuszony kompromis, który wprowadził nas do Unii Europejskiej i istniał chociażby w wypadku polityki wschodniej.
Najpierw przyszła wojna polsko-polska wywołana nie do końca wiadomo przez kogo, co dowodzi, że mamy klasę polityczną mniej dojrzałą a społeczeństwo mniej uważne niż w roku 1922, kiedy to takiego winowajcę dało się jednak ustalić. I tę wojnę przypieczętowała krew ofiar smoleńskiej katastrofy, których opłakiwanie trwa nadal i nic nie zapowiada jego zakończenia: pomyłki, ekshumacje, koncepcje spiskowe, tablice i uroczystości – śmierć, ciało, zwłoki, krew te słowa zadomowiły się w środkach masowego przekazu i stały się wręcz sposobem uprawiania polityki. Dawne słabe argumenty natury politycznej zastąpiły argumenty natury metafizycznej. Dyskusje po samobójstwach Andrzeja Leppera czy generała Petelickiego przypominają mi rozmowy zanotowane przez Mariana Brandysa w jego „Dziennikach” sprowadzające się do tego, że i tak wiadomo, że ktoś musiał za tym stać.
Polskie życie publiczne zostało zaczarowane przez śmierć i to zaledwie kilkanaście lat po tym, jak udało się nam wyzwolić spod cienia tragedii, która dotknęła nasz kraj siedem dekad temu i pochłonęła kilka milionów polskich obywateli.
Zamiast podsumowania
Dzięki przyjacielowi sięgnąłem do wydanych tuż po październikowej odwilży pamiętników Kazimierza Rudnickiego. Był to dobry wybór, bo cytaty z jego wspomnień w wydanej pospiesznie popularnej monografii o Niewiadomskim pióra Patryka Pleskota (kolejny dowód zainteresowania tą tematyką – dziesięć lat temu nikt na taki pomysł nie wpadł) niewiele mówią o głębi przemyśleń autora. Rudnicki był prawnikiem i praktykiem ze starej szkoły. Do swojej pracy podchodził sumiennie i racjonalnie. Nie miał także skłonności do egzaltacji charakterystycznej dla wielu polityków, a to na ich wspomnieniach często opierali się historycy. Ale czy pamiętniki zaangażowanych w konflikt działaczy PPS czy endecji są do końca obiektywne? Gdy Rudnicki opisuje swoje czynności związane z leżącym w pohańbieniu na podłodze ciałem Narutowicza, mówi o leżącym na podłodze galerii majestacie Rzeczypospolitej. Przypomina to bardzo retorykę post-smoleńską. W Smoleńsku także zginął prezydent, i chociaż nie z ręki zamachowca, to jego zwolennicy uważają, że padł ofiarą nagonki. Tutaj także jedna i druga strona nie są w stanie się porozumieć, skupiają się na swoich żalach i pretensjach. Wzajemny dyskurs jest coraz bardziej ograniczony, a argumenty przestają docierać do drugiej strony. I tylko współcześni następcy Rudnickiego, racjonalni ludzie wykonujący swoją pracę, ciągle widzą, że coś jest z tym nie tak.
Nie naśladujmy II Rzeczypospolitej i pamiętajmy, że utwierdzone krwią i śmiercią Narutowicza podziały zmyła dopiero II wojna światowa, po której pozostały tylko niewczesne żale Strońskiego w emigranckim Londynie. Budowanie przyszłości tego kraju na oswojonej śmierci, krwi czy też negacji, jak również wyśmiewanie lęków, tych którzy się do tego odwołują, do niczego dobrego nie doprowadzi. Nie ma co snuć kasandrycznych wizji, bo jest to mniej lub bardziej żałosne, ale trzymanie się zasady „Kto nie z nami, ten przeciw nam” na pewno zniszczy i tak już kulejącą, i zrujnowaną jako pojęcie, debatę publiczną, a razem z nią resztki wiary obywateli w państwo i potencjalny szacunek, jakim mogą nas obdarzyć potomni.