Magdalena M. Baran
Smaczki czekania
W powietrzu unosił się słodki zapach spokoju. Jest jeszcze śmiech, rozbrzmiewające wokół rozmowy, kiedy indziej rozlegające się ze sceny (albo z głośników) śpiewy przypominające o tym, że wielkimi krokami zbliżają się Święta. Między straganami kręci się mrowie ludzi, szukających mniejszych czy większych prezentów, ozdób choinkowych, drobiazgów na świąteczny stół. Lokalne przysmaki wodzą za nos, każąc zapomnieć o wszelkich złożonych sobie obietnicach, że oto w czasie przedświątecznym odmówimy sobie słodkości, grzańców, przegryzek itd. Jednak gdy obok pojawia się stoisko z pieczonymi kasztanami całe te wyrzeczeniowe plany biorą w łeb i… człowiek najzwyczajniej zapada się w nastrój jarmarku.
Najstarszy jarmark adwentowy odbywa się w Norymberdze. Tam też zjeżdżają się tłumy turystów, by słuchać jak u progu adwentu, przebrana za anioła (obowiązkowo ponoć młoda i piękna) obywatelka miasta, będzie głosić zebranym nadejście Świąt. Otworzy tym samym jarmark, który potrwa aż do Wigilii. Podobne zjawiska (bo raz zaznawszy tej niezwykłej atmosfery, trudno określać je inaczej) mają miejsce w całym Wyszehradzie. Wśród straganów przechadzają się więc mieszkańcy (i goście) Bratysławy i Budapesztu. Prażanie snują swoją przedświąteczną bajkę na Rynku Starego Miasta i na Placu Wacława, by dalej przejść na Hradczany, gdzie prócz choinki czeka szopka betlejemska (z pustym jeszcze żłóbkiem). Swój jarmark ma i Kraków (ba, w tym roku nawet dwa). Jednak podczas gdy ten starszy – na Rynku Głównym – straszy zalewem chińszczyzny i smrodem przypalanej na grillu kiełbasy, jego młodszy brat (na placu przed budynkiem Dworca Głównego) bardziej podobny jest do swych wyszehradzkich kuzynów. Pełno tam produktów lokalnych, słodkości, wyrobów rzemieślniczych i… jakiegoś ciepła. Jest tu nawet lodowisko, co z kolei na myśl przywodzi Wiedeń, który (przynajmniej dla mnie) pozostaje niekwestionowanym królem bożonarodzeniowych jarmarków.
Kramy wszystkich jarmarków Wiednia – bo jest ich cała masa – buduje się na długo przed rozpoczęciem samego świętowania. Przed Ratuszem, Belwederem, koło Kunsthistorisches Museum, na Karlsplatz czy na terenie Uniwersytetu co roku powstają niemal osobne miasteczka, zabudowane małymi drewnianymi domkami, które zdają się po trosze przeniesione z jakiejś alpejskiej wioski. I choć tak naprawdę to są to identyczne, drewniane budy, każda z nich ma własną opowieść, własny, częstokroć dopracowywany nawet tygodniami czar. Dziesiątki choinkowych bombek, ozdoby niczym z bajki, drewniane pajacyki i porcelanowe misie, którymi ozdobimy domowe drzewka. Obok całe mnóstwo wyrobów regionalnych – jedne dla ozdoby, inne na prezent. Da się nawet znaleźć ciekawostki z zaplecza sklepiku antykwariusza, a dla dzieci całą masę tradycyjnych misiów (bez tych ostatnich chyba trudno wyobrazić sobie dzieciństwo).
Z wielkich kubków paruje poncz (pomarańczowy, z wielkim plastrem nadzianym goździkami, imbirowy z kawałkiem kandyzowanego pieczenia na języku, choć ja najbardziej lubię ten, do którego hojna ręka dodaje wielką łyżkę pachnących leśnych jagód), grzane wino, albo aromatyczna wiedeńska kawa. Pieczone kasztany lekko parzą, gdy zbyt szybko próbuje się otworzyć ich gorące skorupki, ziemniaczki chrupią (choć nie widziały tłuszczu), a lokalne kiełbaski występują w tylu odmianach, że aż przyprawiają o zawrót głowy. Obok słodkości króluje speck, tradycyjna szynka i sery, od których zapachu aż kręci w nosie. Są śpiewy, rozmowy, śmiechy. Jest i słynne lodowisko, na którym prócz turystów można spotkać austriackie rodziny, albo zakochane pary stawiające wspólnie kroki na… śliskiej dróżce (ale nie na cienkim lodzie). Atmosfera pozwala… najzwyczajniej być razem. Nie obok siebie, ale właśnie razem czekać na Święta. Nie tylko te wyszehradzkie. A z jarmarku wyjeżdżać trudno… szczególnie, gdy lotnisku przyjdzie do ważenia zapakowanej bożonarodzeniowymi dobrami walizki.
* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.