Transparent z hasłem „Kurwa mać!” znany z rysunku Raczkowskiego obok znaku Polski Walczącej wpisanej w emailowe @. Język haseł nie wyuczony jeszcze: styropianowe „ACTA to cenzura” obok stadionowego „Kto nie skacze ten za ACTA”. Największa subwersja dotyczyła masek Guy’a Fawkesa, które są przecież produktem korporacji. To użycie Hollywoodu przeciwko Hollywood było najlepszym dowodem na to, jak dzisiaj w kulturze pracuje ludzka wyobraźnia.

Teksty narracyjne o ACTA, o nas, o kulturze, były dowodem na jeszcze większy bałagan pojęciowy. Sprzeciw wyrażany językiem narzuconym nam przez przemysł jest dowodem na bezbronność, kompletne poddanie się przemocy symbolicznej. Chociażby użycie negatywnie wartościujących słów, jak „złodziejstwo”, „piractwo”, „kradzież”. Wzięliśmy te słowa i użyliśmy w naszej obronie. Z „piractwem” prawie się udało. Czy można dobrze odpowiedzieć na pytanie „dlaczego popieracie złodziejstwo w internecie?” Przecież jest tylko jedna możliwa odpowiedź. Sztandarowym przykładem tego bałaganu był legendarny tekst na „Pudelku” z konkluzją: tak, jesteśmy złodziejami i nie wstydzimy się kraść. A przecież to fundamentalna pomyłka. Nie jesteśmy złodziejami. Jesteśmy uczestnikami kultury i nie wstydzimy się uczestnictwa w niej.

Spójrzmy pod kątem językowym nie tylko na system prawa, ale także na całą kulturę, zbudowaną wokół systemu prawa autorskiego. Kulturę budowaną kampaniami, językiem oficjalnych raportów, językiem konsekwentnie rozwijanym przez 100 i więcej lat. W tym języku pojęcia wymieniane były sukcesywnie w sposób, który miał nam uniemożliwić udzielanie złych odpowiedzi. „Własność intelektualna” zamiast „czasowych monopoli”, „kradzież” zamiast „naruszenia”, „piractwo” zamiast „dzielenia się”. Kiedy dziś patrzy się na ton dyskusji (bo w naszych czasach na dyskusje się patrzy, a nie słucha) nie trzeba nawet usiłować zrozumieć, co mają na myśli adwersarze. Wystarczy popatrzeć na słownik by zrozumieć, jak ciężka będzie walka za odzyskanie tego, co musimy odzyskać: dumy z uczestnictwa w kulturze.

Ostatnio zorganizowaliśmy w metrze kampanię „Mam prawo”, która miała za zadanie pokazać, że w system prawa autorskiego wbudowane są elementy praw użytkowników kultury. Dlatego skoncentrowaliśmy się na prawach pozytywnych: mam prawo kopiować książki, mam prawo ściągać filmy, mam prawo dzielić się muzyką. W trakcie kampanii usłyszałem w TVP Kultura: „ten pan chce zamordować wszystkich pisarzy”. W wywiadzie do „Natemat.pl” w każdym pytaniu padało słowo „złodziejstwo”. Spokojnie odpowiadałem, używając języka, który wydaje mi się słuszny: niewartościującego, zbudowanego na logice równowagi itd. Komentarze pod tym wywiadem jednoznacznie pokazały, który język jest silniejszy: ten obecny tylko w krótkich pytaniach całkowicie zdominował dyskusję.

Musimy zatem wspólnie szukać języka, którym będą się mogły porozumiewać wszystkie strony, nie wchodząc ze sobą na starcie w konflikt. Neutralne i nienacechowane negatywnie terminy już zaczynają pojawiać się w dyskursie publicznym. Coraz rzadziej wyzywamy się od złodziei i całkiem nieźle zaczynamy rozumieć, kto w czyim imieniu mówi.

Kiedy pięć lat temu zaczynaliśmy pracę nad Wolnymi Lekturami nasza narracja o domenie publicznej wydawała się być pomysłem z kosmosu. Minister Sikorski mówił, że jakaś informacja znalazła się w domenie publicznej – miał przez to na myśli, że została ona opublikowana. Dziś Ministerstwo Kultury na stronie internetowej prawoautorskie.gov.pl zamieściło definicję domeny publicznej. To duże osiągnięcie. Ten termin nie występuje w polskiej ustawie, jest tylko w Konwencji Berneńskiej, ale w polskim tłumaczeniu zostało przełożony jako „publiczna własność państwa”. Działania, które podejmujemy teraz pierwsze efekty przyniosą pewnie za kolejne 5 lat.

Ale trzeba pracować. Pojęcie „własność intelektualna” to największe kłamstwo XX wieku, absolutny majstersztyk manipulacji. Dlaczego? Dlatego, że jeżeli prawa wyłączne, czyli monopole, zaczniemy traktować jako własność, to automatycznie zmienimy ich status. W XX wieku systemy polityczne zbudowane na świętej własności prywatnej moralnie wygrały. Podciągnięcie praw wyłącznych pod tę kategorię umożliwiło zwiększanie zakresu tych praw, wydłużanie okresu ochrony i zwiększanie kar za ich naruszenie. Ten proces cały czas trwa – dopiero co rozszerzono zakres praw wyłącznych o nowe kategorie artystów wykonawców i przedłużono okres obowiązywania praw wyłącznych dla producentów.

Te zmiany prawne politycznie nie miałyby szansy, gdyby nazywać po imieniu system, który wdrażamy. Terminem, który my proponujemy jest „monopol intelektualny”. To nie jest tak, że monopole intelektualne są złe – są dobre, o ile ustanawiając je wiemy, po co się to robi. To jest nie tylko pojęciowa, ale i gigantyczna faktyczna różnica, ponieważ własność nie wymaga uzasadnienia – trzeba raczej uzasadniać jej ograniczenie.

Innym przestarzałym pojęciem jest „odbiorca końcowy”. Co to znaczy w świecie, w którym każdy, kto uczestniczy w kulturze, jest jednocześnie nadawcą i odbiorcą? „Odbiorca końcowy” ma w sobie dwa kłamstwa naraz – po pierwsze, że najważniejsze jest bycie odbiorcą, a po drugie, że jest końcowy. Przecież po zapoznaniu się z ważną informacją pierwszą rzeczą, ktorą robimy, to przekazanie jej dalej. To jest podstawowym powodem, dla którego na Facebook’u mamy przyciski „Like!” i „Udostępnij”.

Kolejnym terminem, który mnie osobiście razi jest „content”: informacja, która została uproduktowiona. Kolejne słowo, które zakłamuje istotę tego, że kultura to jest proces komunikacyjny, na który składa się odbieranie, przetwarzanie i udostępnianie informacji. Tak rozumiana informacja, w takim modelu kultury, jakim on naprawdę jest, oczywiście nie może być uproduktowiona. Produktem będzie wyłącznie w sytuacji, w której kulturę sprowadza się do procesu nadawca-pośrednik-odbiorca końcowy. Te radykalnie odmienne wizje kultury ujawniają się w słowie „content”. Ja wolę mówić „informacja” albo po prostu „kultura”.

Słowo „otwarty” staje się ono narzędziem w procesach, w których wcale nie chcemy uczestniczyć. Niestety sami do tego doprowadziliśmy, dość skutecznie odrywając to pojęcie od jakiejkolwiek definicji, która pozwalałaby je zakorzenić i uniemożliwić jego przejęcie. Jeszcze kiedy Open Knowledge Foundation pisała Open Knowledge Definition (definicję otwartej wiedzy), wyrażenie to zostało ściśle zdefiniowane, podobnie jak otwarte zasoby edukacyjne (Open Educational Resources) w Deklaracji Kapsztadzkiej. Dziś jednak „otwarte” może być już wszystko i na każdych zasadach.

Efekt jest taki, że mamy obecnie projekt założeń do ustawy o „otwartych” zasobach, w ramach której mogą być tworzone zasoby, z których nie będziemy mogli korzystać. Ale będą się nazywały „otwarte” na mocy ustawy. Mamy „otwartą” licencję edukacyjną stworzoną przez Ministerstwo Kultury i Instytut Książki, której zasady uniemożliwiają nam korzystanie z dzieł publikowanych na tej licencji. Dwa tego typu przykłady w odstępie miesiąca.

Jak wytłumaczyć ministrowi kultury, że proponowana przez niego „otwarta” licencja edukacyjna nie jest dobrym pomysłem? Jak mamy tłumaczyć, że nie podoba nam się, że nazywa się ona „otwarta”, jeżeli doprowadziliśmy do całkowitego zdewaluowania tego słowa? Za to biorę winę także na siebie – osobiście bardzo aktywnie uczestniczyłem w procesie pozbawiania słowa „otwarte” znaczenia i traktuję to też jako pewną nauczkę na przyszłość.

Należy bronić imponderabiliów. Jeżeli nie odzyskamy języka, zostaniemy z niczym.