Zbigniew Mikołejko

Obecność baśni. O „Hobbicie” Petera Jacksona

Nie nudziłem się na części pierwszej „Hobbita” ani sekundy. I mam w nosie – najzupełniej bezczelnie i bez żadnych skrupułów – utyskiwania wszystkich tych „narzekaczy” (a zebrała ich się spora i grymaśna gromadka), którym baśń filmowa Petera Jacksona z tego albo innego względu nie w smak. Moje oczekiwania zostały całkowicie spełnione.

Baśń „Hobbita” a mit „Władcy Pierścieni”

HBT-004467rA były one proste, najprostsze z możliwych: chciałem dostąpić baśni, właśnie baśni i tylko baśni, z wszelką jej – jak w dzieciństwie – naiwnością i cudownością. Z czarnoksięstwem i magią, które są na wyciągnięcie ręki, tuż-tuż. Z obrazami wędrówki, przygody i walki, które porywają jak wartki, burzliwy nurt i opadają dramatycznymi kaskadami. I dlatego świadomie wybrałem się na ekranizację w wersji 3D – aby wszystko mieć jak należy, aby zaznać wszystkiego sensualnie, poza wszelkimi uzurpacjami ratio czy trzeźwością krytyki. I poza infantylnymi złudzeniami niektórych przedstawicieli współczesnej kultury masowej, którzy tak bardzo, sięgając po toporne cepy zdrowego rozsądku i przypisanego mu szyderstwa, lękają się zmysłowości dziecięcej.

W odróżnieniu od „Władcy pierścieni”, Tolkienowska opowieść o wędrówce i przemianie Bilba Bagginsa nie płynie przez najgłębsze i najbardziej surowe rozpadliny mitu, nie zatacza się w te straszliwe pomrocza, z których nie da się ujść bez wiekuistej rany i bez naznaczenia przemijaniem i śmiercią. Tak jak to zazwyczaj w baśni, dokonuje się tu więc wprawdzie inicjacja, czasem nawet brutalna, ale ostatecznie wszystko wychodzi na jaśnię, a heroiczna droga zatacza koło i rozstrzyga się, mimo katharsis bohatera, w punkcie wyjścia, w idyllicznym błogostanie pierwotnym. I dopiero epopeja „Drużyny Pierścienia” uzmysłowi nam gorzko, że możliwe było to tylko do czasu. Ale to oczywiście inna historia – i zupełnie inna odpowiedź na dzisiejszy głód sacrum i dzisiejsze pragnienie mitopoetyckiego języka, której w zalążkowej przecież dla cyklu i nuklearnej opowieści być jeszcze nie może.

Krasnoludy niczym z Breughla

Mówię tu do tej pory właściwie o obrazie, o filmowym imaginarium „Hobbita”, w odnajduję przede wszystkim czarowne tropy, bliskie tym, jakie odnajdywałem ongiś przy lekturze tak niebywałych baśni jak rosyjska o Koniku Garbusku albo węgierska o Żelaznym Laczym i Królu Węży. Tymczasem sensualność filmu Jacksona jest wielokształtna i wielomowna, nie ograniczona tylko do tego, co daje się zobaczyć. I na jego narrację składa się nie tylko mirakularna, „cudownościowa” ikoniczność, nie tylko feeria wizji, ale i ścieżka dźwiękowa po mistrzowsku z obrazem zespolona, choć zarazem, co wcale niesprzeczne, zdobywająca się na suwerenną, autonomiczną opowieść.

Wielki Kanadyjczyk, Howard Leslie Shore, autor muzyki do filmu, a także, żeby przypomnieć tylko niektóre: do „Milczenia owiec”, „Władcy Pierścieni”, „Siedem”, „Aviatora”, „Infiltracji” czy „Gangów Nowego Jorku”, nie jest tutaj (jak zwykle zresztą) po prostu ilustratorem. Wciąż wodzi nas na pokuszenie, podsuwając coraz to nowe wątki: a to biesiadnej radosnej śpiewki, a to tęsknej ballady, a to przejmującej do szpiku grozy. Muzyka Shore’a osiąga niemal ekstatyczny szczyt – podobnie jak obraz – zaraz na początku „Hobbita”, w scenach krasnoludzkiego najazdu na spiżarnię Bilba Bagginsa i magicznej, zachwycającej żonglerki jego pamiątkowym rodzinnym serwisem. I zda się, jakby to roztańczeni i rozśpiewani wieśniacy z malowideł Breughla zstąpili nagle w filmową przestrzeń, odprawiając przed nami swój trywialny, krzepki karnawał i – w nieposkromionym buncie brzucha, podbrzusza i gardzieli przeciw mieszczańskiej kulturze – szydząc z błogosławionego ładu oraz subtelności kultury wysokiej. Mówię o tym tak wiele i po trosze emfatycznie, bo to jedna z najlepszych, jeśli w ogóle nie najlepsza, ze scen filmu.

The HobbitAle oczywiście to tylko jedna sekwencja, która szczególnie przypadła mi do gustu. I która nie przysłania bynajmniej tego cudu przygody, który ściele się dalej, nigdy nie ustając, aż po ostatnie akcenty filmu – i wije się po owej krętej Tolkienowskiej drodze, zaczynającej się „tuż za progiem” i prowadzącej ciągle „wprzód i wprzód”. Nieważne wcale przy tym, że Jackson, jak piszą to niektórzy krytycy, rozciąga tę historię ponad wszelką miarę i mnoży szczegóły, bawiąc się drobiazgami, podsuwając nam nowe i nowe wizualne kąski, niekoniecznie przyrządzone w wyrafinowany sposób.

Cud przygody, czar baśni

Nieważne przynajmniej dla mnie, a myślę, że i dla podobnych mi osobników, wychowanych niemal wyłącznie na sztuce żywego słowa, na sztuce opowieści, rozmowy i lektury – poza dzisiejszym ikononicznym wyrachowaniem czy wręcz szaleństwem. Odnoszę zatem wrażenie, że film Jacksona spełnia w tym wypadku – i dlatego znajduję w nim bezkrytyczne upodobanie – rolę, jaką spełniała ongiś, w czasach opanowanych bez reszty poprzez kulturę mowy, prosta wyobraźnia dziecięca. Ta oniryczna, bezrozumna i magiczna. Ta właśnie, której natchnione tryby zaczynały pracować natychmiast, kiedy przyszło zapadać w sen tuż po lekturze baśni albo też wysłuchaniu jakiejś niewiarygodnej, niekoniecznie radosnej, opowieści. Jeśli tak zatem wychwalam film Jacksona, czynię to dlatego, iż bardziej niż kto inny (no, w każdym razie jest takich niewielu) znalazł on w Wieży Babel dzisiejszej pop-kultury odpowiedni język wizualny do tego, aby mogła nam stanąć przed oczyma, teraz już rozwartymi szeroko, ta stara i na poły już zapomniana oniriada.

Film:

„Hobbit”

reż. Peter Jackson

prod. USA, Nowa Zelandia 2009–2013

* Zbigniew Mikołejko, filozof religii, kierownik Zakładu Badań nad Religią Instytutu Filozofii i Socjologii PAN.

„Kultura Liberalna” nr 210 (3/2013) z 15 stycznia 2013 r.