Adriana Prodeus
Kraksa krytyków Caraxa. O filmie „Holy Motors”
Interpretować „Holy motors” to jakby tłumaczyć, dlaczego Salvador Dalí umieścił w „Dżdżystej taksówce” woskowego manekina wśród bluszczu, z „Aniołem Pańskim” Milleta na piersiach, omletem na kolanach, wśród sączącej się wszędzie wody, pełzających ślimaków, maszyny do pisania na siedzeniu obok, z Krzysztofem Kolumbem jako dodatkowym pasażerem i kierowcą w goglach z głową utkwioną w szczękach rekina…
Marzeniem wielu reżyserów jest zrobić film, który sam broni się przed analizą, opiera krytyce, ośmieszając wszelkie wysiłki objaśniania sensów – film będący czystym żywiołem. Udało się to właśnie Leosowi Caraxowi, legendarnemu francuskiemu twórcy, znanemu dotąd wąskiej grupie kinomanów. W „Holy motors” składa im hołd obrazem stworzonym dla samej przyjemności. Z tym samym uczuciem, które towarzyszy dziś oglądaniu pierwszych rejestracji ruchu sprzed ponad stu lat: nagiej kobiety Muybridge’a, której podskakują piersi czy osiłka w podkoszulku sfotografowanego przez Marey’a podczas groteskowego ciągnięcia liny.
Dyskretny wdzięk surrealizmu
Mężczyzna wychodzi z domu rano; żegna się z rodziną i udaje do pracy oraz na spotkania. Kolejne epizody, w których bierze udział, ukazują go wcielającego się w szereg niezwykłych postaci, zasiedlających nadbrzeża Sekwany. Historia ta nie mogłaby wydarzyć się nigdzie indziej, tylko w Paryżu. Głowny bohater, Monsieur Oscar, odbywa ulubioną przez surrealistów miejską włóczęgę – jak z „Wieśniaka paryskiego” Aragona czy „Ostatnich nocy paryskich” Soupaulta, które pod pozorem banału odkrywały cudowności Paryża, jego wiele tajemniczych, równoległych żywotów. Obok snów „automatyczne wędrówki” były główną praktyką surrealistów, otwierającą zmysły, wprowadzającą w szczególnie twórczy stan. Soupault pisał: „Całą zimę śledziłem z dala młodą kobietę. Podążając za nią nocami, odkryłem sekrety i zagadki nocnego Paryża”.
Carax kroczy za białą limuzyną swojego bohatera rozbudzając ciekawość, co ukaże się naszym oczom za kolejnym otwarciem drzwi. Pierwsze otwiera sam reżyser: budzi się w łóżku i jeszcze w piżamie uruchamia dziwacznym pierścionkiem otwór w ścianie, w tapecie udającej las. Mieć wgląd do kina z własnej sypialni – wejście do loży i widok na spacerujące w ciemności między rzędami wielkie psie bydlę czy nagusieńkiego bobasa – to rzeczywiście obraz godny surrealistów. To kino jako królestwo czystej wyobraźni.
Nieprzypadkowo w głównej roli (czy raczej w jedenastu różnych rolach) Carax obsadził Denisa Lavanta, aktora, który towarzyszy mu od debiutu „Chłopiec spotyka dziewczynę” (1984) i starzejąc się nadaje jego filmom swoistą integralność; ich aura pozostaje spójna, choć zmieniają się jego wcielenia. Najpierw był nieszczęśliwie zakochanym, narcystycznym chłopcem, który chce być reżyserem. „Zła krew” (1986) ukazywała go jako młodego sztukimistrza, recydywistę, brzuchomówcę, zwinnego spryciarza o rozbrajającym romantyzmie. Lavant do dziś pozostaje tricksterem, lecz do swoich oszustw nie zaprzęga palców wyćwiczonych w obracaniu monety czy tasowaniu kart, ale całe zaplecze charakteryzatorskie, szeroki warsztat aktorski, ogrom autoironii, a także efekty specjalne. Przestrzenie, w których bohater odgrywa kolejne role, są „pudełkami” Josepha Cornella, a znalezione w nich przedmioty stają się rekwizytami szalonej gry. Trafiamy na cmentarz, w opustoszałe tereny fabryczne, na dach hotelu „Samaritaine” przypominający ukochany przez surrealistów Most Samobójców, w zaciszny apartament z psem w nogach łóżka, czy wreszcie nocne Champs-Élysées. – Tęsknię za przyrodą, lasem – mówi do swojego szofera. Lecz dobrze wiemy, że to, czym się karmi, to nocne miasto, jego sny.
Szukając w „Holy motors” tropów można natrafić tylko na innych surrealistów. Piekielny humor Rolanda Topora przywodzi na myśl scena, w której widzimy dwa ciała leżące symetrycznie na podłodze; to trup ożył i zabił swego sobowtóra. Główny bohater odgrywa zresztą swoją śmierć dwukrotnie, za każdym razem bez problemu ożywając (z zamiłowania do tej zabawy znany był choćby Lorca, którego przekonujące sceny agonii, praktykowane w towarzystwie, zainspirowały „Psa andaluzyjskiego” Buñuela).
Powroty Pana Grówno
Najnowszy film Caraxa stanowi jego największe osiągnięcie – został nakręcony nakręcony swobodnie, pewną ręką, bez cienia wahania. Stanowi zarazem summę jego dotychczasowych dokonań, naturalnie złączonych autocytatów. Bezpośrednią kontynuacją wcześniejszych filmów Caraxa jest chociażby wątek Pana Gówno, nazwanego „Merde” od pamiętnego: „Grówno!” z „Ubu Króla” Jarry’ego. Ten sam bohater, wyglądający identycznie jak w „Holy motors” – szaleniec z bielmem na oku, rudą zakręconą brodą i długimi pazurami – rzucał granatami na ulicy i upajał się zniszczeniem w krótkim metrażu Caraxa z cyklu „Tokio!” (2008). Tak samo jak teraz pożerał wówczas banknoty i kwiaty (tam były to wyłącznie chryzantemy, symbol rodziny królewskiej), spał w kanale, rzucał niedopałek w głąb dziecinnego wózka, a z uwielbienia dla żeńskiej urody lizał kobiece pachy. W japońskich wiadomościach zastanawiano się, kim jest.
Amerykański rząd rozpoznał go na zdjęciach z treningowego obozu Al-Kaidy, na Syberii stara kobieta odnalazła w nim syna – genialnego pianistę cierpiącego na amnezję, który zaginął 17 lat wcześniej. W Japonii zeznawano, że widziany był wśród wyznawców sekty Aum. W Finlandii z kolei zidentyfikowano go w dokumentacji pedofilskiego porno z Węgier. Jako uosabienie wszelkiego zła, został potępiony przez Benedykta XVI. – Mój bóg umieszcza mnie zawsze między ludźmi, których nienawidzę – zeznawał, niezwykle przypominającemu go adwokatowi Wolandowi. Skazany na powieszenie, po egzekucji ożył. Zniknął ze stryczka i jego dalsze przygody przeniosły się teraz na paryski Père-Lachaise.
Odradzanie się jako temat i natura kina, jest dla Caraxa tematem samym w sobie. Podróżując z filmem reżyser zmieniał festiwalowe sesje Q&A w questions & questions bez odpowiedzi. Taki pozostanie też „Holy motors”. Czy Monsieur Oscar działa według jakiegokolwiek planu? Czy bez niego dwanaście spotkań nie mogłoby się obejść: córka na prywatce do rana siedziałaby w łazience, modelka została bezpiecznie eskortowana do hotelu, kochanka nie rzuciła się z dachu, a bankier po kryzysie finansowym nie dorabiał jako pogarbiona żebraczka na moście?
Nie potrzebujemy odpowiedzi ani na to, czym są „święte motory”, ani kim jest kobieta-szofer, ani też czemu Oscar szuka wyrw w powierzchni świata, w które może wskoczyć. Finałowa piosenka, „Revivre”, opowiada o odwadze, potrzebnej do kolejnej próby, do podjęcia ryzyka. Oby Carax wciąż miał na nie ochotę. Po „Holy motors” rutynowe skwitowanie tego, jak było w pracy słowami: „zwyczajnie, spotkanie za spotkaniem” już nigdy nie będzie znaczyć tego samego.
Film:
“Holy Motors”
reż. Leos Carax
prod. Francja 2012
* Adriana Prodeus – autorka książki „ Themersonowie. Szkice biograficzne”, pisze o sztuce i filmie m.in. w „Kinie”, „Filmie”, na portalu dwutygodnik.
„Kultura Liberalna” nr 210 (3/2013) z 15 stycznia 2013 r.