Marcin Barański
Cienie polityki. O „Teologii politycznej i innych pismach” Carla Schmitta
Niedawne wznowienie „Teologii politycznej i innych pism” Carla Schmitta skłania do refleksji nad niesłabnącym zainteresowaniem, jakim cieszy się ten myśliciel w wielu polskich kręgach intelektualnych. Zainteresowanie to nie oznacza bynajmniej apoteozy Schmitta i jego poglądów – o tę byłoby niezwykle trudno z powodu jego uwikłania w reżim nazistowski, a po części także ideologię, które z całą pewnością nie było dziełem przypadku. Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć – obwarowanego co prawda licznymi zastrzeżeniami – swoistego uznania, jakim darzy tego autoraniemała częśćjego komentatorów. Fakt, iż reprezentują oni różnorakie środowiska ideowe oraz zajmują nierzadko odmienne stanowiska w bieżącej polityce, nie przeszkadza im pozostawać pod wrażeniem przenikliwości tekstów Schmitta i ich siły rażenia.
I tak Filip Memches dostrzega w nich „odczarowywanie rozmaitych nowożytnych mitów” [1], które leżą u podstaw współczesnej demokracji liberalnej, a które uniemożliwiają właściwe rozpoznanie bojowej natury człowieka i otaczającej go rzeczywistości politycznej. Stanowisko to zdaje się podzielać Chantal Mouffe w swoim wstępie do wydanego niedawno przez Krytykę Polityczną zbioru artykułów poświęconych lewicowym interpretatorom Schmitta. Jej zdaniem Schmittowska „koncepcja polityczności uwidacznia kluczowe niedoskonałości dominującej liberalnej perspektywy”[2], z których za najpoważniejszą uznaje ona próbę stłumienia antagonistycznego wymiaru polityki. Zbieżność tych opinii jest sama w sobie interesująca i stanowi zachętę do sięgnięcia po wznowioną książkę.
Teologia liberalizmu
Uwagę przykuwa już pierwsze zdanie „Teologii politycznej”, zgodnie z którym „suwerenny jest ten, kto decyduje o stanie wyjątkowym”. Oto bowiem okazuje się, że istota jednego z najważniejszych pojęć nauki o państwie i prawie ujawnia się dopiero w sytuacji ekstremalnej, kiedy to zagrożone jest istnienie samego państwa, zaś przewidziane prawem normy okazują się bezsilne. Zdaniem Schmitta władza prawdziwie suwerenna obejmuje rozpoznanie takiej sytuacji i podjęcie wszelkich działań w celu jej przezwyciężenia, włączając w to zawieszenie obowiązującej konstytucji, czyli wprowadzenie stanu wyjątkowego. Jakkolwiek arbitralna i pozbawiona podstawy prawnej, decyzja ta znajduje swoje uzasadnienie w przywróceniu zachwianego porządku. Nie może być też uznana za nielegalną, gdyż, jak argumentuje Schmitt, „aby porządek prawny miał sens, wpierw musi zostać ustanowiona normalna sytuacja” [3]. Ta zaś stanowi „immanentny warunek obowiązywania reguł”, jako że „żadna norma nie stosuje się do chaosu” [4].
Powyższe rozumowanie, w którym do formalnych przesłanek obowiązywania prawa dodaje się wymóg istnienia normalnej sytuacji, może wzbudzać niepokój. Wprowadza bowiem sporą dozę niepewności i niedookreślenia, które nauka o polityce i prawoznawstwo chciałyby wyrugować. Będąc całkowicie świadomym tych odczuć, Schmitt stara się dotrzeć do ich źródeł i zmierzyć się z zasadnością krytyki, która czerpie z nich swoją siłę. W tym punkcie nabiera znaczenia druga słynna teza eseju, wedle której „wszystkie istotne pojęcia z zakresu współczesnej nauki o państwie to zsekularyzowane pojęcia teologiczne” [5].
Sprzeciw wobec Schmittowskiej koncepcji suwerena, który musi się pojawić po stronie politycznego liberalizmu oraz prawnego pozytywizmu, jest konsekwencją fundamentalnego założenia, jakie leży u podstaw obu tych doktryn. „Tak jak w teologii porzucono wiarę w bezpośrednią boską ingerencję, która przełamywała prawa natury, tworząc wyjątek (…), tak też w naukach prawnych odrzucono możliwość bezpośredniej ingerencji suwerena w porządek prawny” [6]. Deistyczne korzenie współczesnej nauki o państwie tłumaczą jej wiarę w harmonijny świat polityki, w którym nie do pomyślenia jest jakakolwiek sytuacja wyjątkowa. Światem tym kierują racjonalne i omnipotentne normy prawne, które czynią suwerenną decyzję zbyteczną i wręcz niepożądaną. Rozziew między normami a rzeczywistością, który prowadziłby do zaistnienia sytuacji nieprzewidzianej i krytycznej jest niemożliwy.
Problem wrogości
Schmitt uznaje te założenia za kontrfaktyczne, zaś obietnicę zaprowadzenia idealnego ładu, którą zdają się składać liberalizm i pozytywizm, za fałszywą i niebezpieczną. Jeśli chodzi o antropologię, to zdecydowanie bliżej mu do myślicieli kontrrewolucyjnych, akcentujących skażenie ludzkiej duszy w wyniku grzechu pierworodnego, którym poświęca końcowe fragmenty „Teologii politycznej”.Pogląd ten wyrażony jest wprost w późniejszym „Pojęciu polityczności”, w którym czytamy, iż „prawdziwe teorie polityczne muszą zakładać, iż człowiek z natury jest zły lub przynajmniej, że jest on istotą problematyczną, niespokojną i niebezpieczną” [7], nie zaś autonomicznym i racjonalnym aktorem. Stąd ogromna waga, jaką Schmitt przywiązuje w tym tekście do problemu politycznej wspólnoty i jedności, której wyrazem jest państwo. Wbrew zyskującym popularność teoriom pluralistycznym, które przyznawały państwu co najwyżej status zwykłego stowarzyszenia czy związku, Schmitt stoi na stanowisku, iż wspólnota polityczna musi mieć względem innych form ludzkich organizacji charakter nadrzędny i rozstrzygający.
U podstaw polityki leży bowiem „przeciwieństwo najmocniejsze, o najwyższym stopniu intensywności” [8], jakim jest podział na przyjaciela i wroga. Różnica polityczna jest dla Schmitta różnicą zbiorowej identyfikacji ludzi wokół kryterium inności czy też obcości, która wykracza daleko poza problemy ekonomicznej konkurencji czy też polemiki w dyskusji. Dotyczy ona o wiele poważniejszej sytuacji, jaką jest „egzystencjalna negacja innego bytu” obejmująca „faktyczną możliwość [jego] fizycznego unicestwienia” [9]. Nie oznacza to jeszcze permanentnego bellum omnia contra omnes, jednakże ryzyko wybuchu konfliktu oraz użycia przemocy przez jego strony pozostaje nieuchronnie wpisane w Schmittowską wizję polityczności, a nawet człowieczeństwa.
Wśród czynników konfliktogennych Schmitt wskazuje przeciwieństwa religijne, moralne, ekonomiczne i etniczne, jednakże nie dostarcza i nie może dostarczyć jasnych wskazówek co do skali ich intensywności, która powoduje wrogość. Sytuacji politycznego konfliktu nie da się zdefiniować a priori na podstawie obiektywnych i bezspornych kryteriów. Decyduje się o niej tylko „za sprawą egzystencjalnego udziału i uczestnictwa” [10], które to enigmatyczne zdanie budzi skojarzenie z decyzją o stanie wyjątkowym. W świetle tych uwag każda wspólnota, a zwłaszcza, jak się wydaje liberalna, stoi przed zadaniem rozpoznania i ochrony minimum jedności, jakie jest konieczne do jej istnienia. Kwestia politycznej wspólnoty i konstytuujących ją czynników musi pozostawać w centrum zainteresowania władz państwowych co najmniej na równi z kwestią praw i wolności jednostek oraz regulujących ich wzajemne stosunki procedur. Błędem i zagrożeniem jest zdaniem Schmitta kompletna autonomizacja takich sfer ludzkiego życia jak ekonomia i powiązana z nią etyka, o które oskarża on liberalizm. Przestrzega, iż „od strony gospodarki, tak samo jak od strony każdej innej dziedziny, można dojść do punktu polityczności” [11], zaś w ekonomii niewojownicza jest co najwyżej terminologia.
Sens parlamentaryzmu
Niezwykle trafnym szkicem jest wreszcie „Duchowa i historyczna sytuacja dzisiejszego parlamentaryzmu”. Obok interesujących rozważań teoretycznych nad związkami tego ostatniego z liberalizmem i demokracją Schmitt zastanawia się w nim nad kryzysem życia publicznego Republiki Weimarskiej. Jego źródeł upatruje w powszechnym rozczarowaniu ideami, które przyświecały teoretykom systemu parlamentarnego i twórcom jego instytucji, a mianowicie wolnej dyskusji i sferze publicznej. Prowadzona w sposób jawny i nieskrępowany dyskusja, czyli wymiana racjonalnych argumentów, miała pozwolić na osiągnięcie czegoś na kształt publicznej prawdy, na wypracowanie najrozsądniejszego rozwiązania danego problemu. Jednocześnie, z tego „dynamicznego i dialektycznego procesu przezwyciężenia sprzeczności i odmiennych poglądów wyłania się prawdziwa wola państwowa” [12]. Dopiero w świetle tej idei zyskują, zdaniem Schmitta, sens takie instytucje, jak wolny mandat, immunitet parlamentarny, jawność posiedzeń, wreszcie prawo do zabierania głosu.
Tymczasem, jak stwierdza dalej autor, „rozwój demokracji masowej przeobraził publiczną dyskusję na argumenty w pustą formalność” [13]. Miejsce racjonalnej wymiany opinii zajęła socjotechnika i propaganda, a walkę poglądów walka interesów. Samodzielni kiedyś deputowani są obecnie jedynie wykonawcami poleceń władz partyjnych, zaś rzeczywiste decyzje zapadają wszędzie, ale nie w sali plenarnej. Wspomniane powyżej instytucje parlamentaryzmu jedynie pogłębiają ten kryzys, wzmagając rozczarowanie poziomem debat i osobistymi kwalifikacjami deputowanych. Nikt już nie wierzy w to, iż w drodze wyborów parlamentarnych możliwe jest wyłonienie politycznej elity, a ich jedynym uzasadnieniem pozostaje „zachowanie politycznej stabilizacji” czy „minimum porządku i pewności [w życiu publicznym]” [14].
Jakkolwiek to idealizowanie czasów minionych może irytować, to nie jest ono najistotniejszym elementem wywodu Schmitta. Truizmem jest mówienie o podobieństwach między opisem Schmitta a kształtem polskiej sceny politycznej, choć nie sposób od nich uciec, zwłaszcza jeśli chodzi o problem upartyjnienia i zanik sfery publicznej. Aktualna pozostaje natomiast kwestia związku pomiędzy przekonaniami, potrzebami i oczekiwaniami obywateli a konkretnymi instytucjami, które mają je realizować. Brak refleksji w tym przedmiocie musi prowadzić do oderwania teoretycznych i normatywnych rozwiązań od społecznej rzeczywistości. Na niewiele może się zdać doskonalenie procedur demokracji przedstawicielskiej czy partycypacji obywatelskiej w obliczu kryzysu samych idei reprezentacji czy osobistego uczestnictwa. Jak zauważa Schmitt, dawne formy organizacyjne mogą trwać z różnych powodów, jednakże muszą tracić na swojej żywotności i skuteczności. Powstałą w ten sposób lukę zapełniają zaś inne, nierzadko diametralnie przeciwstawne idee (przekonujący przykład faszystowskiej wiary w bezpośrednie działanie, wypierającej parlamentarną ideę dyskusji).
Lekcja Schmitta
Jak pisze we wspomnianym na początku tekście Chantal Mouffe, „pytania, jakie nam zadaje [Schmitt], z istoty niepokojące, ciągle nawiedzają nasz rzekomo ustabilizowany świat” [15]. Dotyczą one kwestii kluczowych z punktu widzenia teorii polityki: władzy, konfliktu, wspólnoty i jedności, a także szeregu innych dziedzin ludzkiej myśli. To nawiedzanie świadczy o paradoksach, słabych punktach, wreszcie złudzeniach współczesnej demokracji liberalnej, o której wiemy, że nie jest systemem bezproblemowym. „Teologia polityczna i inne pisma” jest ich trafną i cenną diagnozą, niezależnie od osobistych preferencji i życiowych decyzji jej autora, które same w sobie są pouczające. Diagnoza ta niepozbawiona jest jednak błędów i niedopatrzeń. Świadczy o tym chociażby intensywna korespondencja Schmitta z Leo Straussem, liczne zmiany w tekstach, wreszcie wydanie po latach autopolemicznej „Politische Theologie II”. Mimo to dostarcza ona uzasadnionego „ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem samozadowolenia, które niesie za sobą triumfujący liberalizm” [16]. Ostrzeżenia, które nie powinno pozostać zlekceważone.
Przypisy:
[1] Filip Memches, „Odczarowana nowożytność”, http://www.teologiapolityczna.pl/filip-memches-odczarowana-nowozytnosc/.
[2] Chantal Mouffe, „Wyzwanie Schmitta” [w:] „Wyzwanie polityczności”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011, s. 6.
[3] Carl Schmitt, „Teologia polityczna i inne pisma”, przeł. Marek A. Cichocki, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2012, s. 52
[4] Tamże, s. 52
[5] Tamże, s. 77.
[6] Tamże, s. 78.
[7] Tamże, s. 294.
[8] Tamże, s. 257.
[9] Tamże, s. 261.
[10] Tamże, s. 255.
[11] Tamże, s. 313.
[12] Tamże, s. 177.
[13] Tamże, s. 146.
[14] Tamże, s. 143.
[15] Chantal Mouffe, dz. cyt., s. 6.
[16] Tamże, s. 6.
Książka:
Carl Schmitt, „Teologii politycznej i innych pismach”, przeł. Marek A. Cichocki, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2012.
* Marcin Barański, student Artes Liberales i prawa w ramach Kolegium MISH UW.
„Kultura Liberalna” nr 211 (4/2013) z 22 stycznia 2013 r.