Łukasz Jasina
Wszystko dla dzieci czyli bal u weterynarzy
Osoby skrajnie złośliwie twierdzą, że sztuka uprawiania bali w dobie karnawału ogranicza się w naszym kraju do obejrzenia migawki z wiedeńskiej opery, pokazanej litościwie przez któryś z kanałów informacyjnych. Rzeczywiście, jest na co w tym Wiedniu popatrzeć, bo całość przypomina nieco „Kapitana Redla” Istvána Szabó (za wyjątkiem mundurów, gdyż od 1955 roku Austria jest krajem neutralnym). Mamy tam i piękne toalety pań, i sztywne gorsy panów, a nad całością zasiada w loży aktualna gwiazda w rodzaju Sarah Fergusson czy Faye Dunaway jako p.o. Franciszka Józefa I.
Pragnę jednak odnotować, że może w większej części Polski jest pod tym względem fatalnie, ale Lubelszczyzna – jak zwykle – musi się pozytywnie wyróżniać. Otóż u nas bale się odbywają. Są proszone i do tego charytatywne. Dokładnie jeden bal. Wiem, bo byłem.
Na zaproszeniu – „Związek Młodzieży Wiejskiej”. Jestem z Hrubieszowa i zawsze ciągnie mnie do PSL. Do tego ZMW ma stare tradycje i brzmi prawie jak szlachta. Też ze wsi i też stawiają sobie dworki z kolumienkami. Do tego cel zbożny, a w kraju wciąż niezbyt popularny. Dochody przekazane będą na dzieci z domu dziecka. Tu, drogi czytelniku, robię pauzę – ani waż sobie myśleć, że śmiać się będę z celu szczytnego. Za dużo się smutnych rzeczy w biografii mej naoglądałem, ale jakoś tak pochłanianie gargantuicznych ilości żarcia, jak i tańczenie średnio pasują mi do pomagania dzieciom. W końcu pieniążki przeznaczone na żarełko można dzieciakom podarować, prawda?
Gościł nas lokalny Uniwersytet Przyrodniczy, bogata i prężna instytucja. Budynków masa i wszędzie jakieś weterynarie i agrobiznesy. W zbudowanym za pieniążki podatnika wielgachnym gmachu – balowi przeznaczono przeszklony hol przypominający szpital. Jakie czasy – takie resursy.
Po licznych przemówieniach i powitaniach wniesiono dania ciepłe. Wędliny ułożone na stosach przypominały ucztę u Hajle Sellasje I: były i ruskie szampany, i wykonane z palikotowskich wódek poncze, i wódki zwykłe, a nawet pianki z „Lidla” maczane w olejem zagęszczanej czekoladzie (to teraz tre szik u nas na weselach – opowiadała mi znajoma pani barmanka). Strojów balowych nie było, każdy tańczył, jak umiał, a prym wiodło szlachetne grono profesorskie w garniturach z 1995.
Fajnie było… Jak na weselu. Za Franciszka Józefa elita nie integrowała się z ludem. U nas w Lublinie lud jednak wszedł do elity, stąd wesele wygląda trochę jak to w reymontowskich Lipcach. Nawet ścieżka muzyczna przypominała tamtejszą, bo wystąpił nasz produkt eksportowy, zespół „Jarzębina”. Była też kapela – weselna oczywiście.
Ale było i światowo. Sekcja „Karate” UP pokazała nam, jak się przewraca i robi różne figury. Profesorowie byli zachwyceni. Studenci też. Po figurach mogli wszak pójść coś zjeść. Studenci winni czasem profesorów zabawić. Pamiętam, jak na uniwersytecie w Łucku całą noc zajadaliśmy tony jedzenia, a studenci śpiewali nam do kotleta. U nas profesorów zabawia się fikołkami.
Gdy „Jarzębina” śpiewała to swoje „koko, koko…”, spojrzeliśmy z towarzyszką moją Agnieszką za drzwi oszklone i ujrzeliśmy naród na nas patrzący. Narodu było sztuk dwie. Nawet rozmowni. Ciekawych rzeczy się dowiedziałem o lubelskich uczelniach. Na jednej z nich odwołano nawet na tydzień zajęcia, bo na ogrzewanie forsy zabrakło.
Gdy powróciliśmy do grona wybrańców, akurat wwieziono prosiaka. Dobrze być jednak elitą narodu…
* Łukasz Jasina, historyk i filmoznawca, członek zespołu „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 211 (4/2013) z 22 stycznia 2013 r.