Jacek Wakar
Bernhard, czyli ceremonie
Do łódzkiego Teatru Jaracza jeżdżę systematycznie, w prywatnym rankingu nieodmiennie umieszczam go w trójce najlepszych polskich scen. W czasie, kiedy teatrom najbardziej opłaca się nie grać przedstawień, Jaracz z trzema albo czterema spektaklami dziennie jest prawdziwym fenomenem. Do tego stała grupa reżyserów – Mariusz Grzegorzek, Jacek Orłowski, Anna Augustynowicz, Grzegorz Wiśniewski, Waldemar Zawodziński – oraz aktorzy stanowiący prawdziwy zespół. Starsi, młodsi, najmłodsi. Nie da się ukryć, że choć w Jaraczu zdarzają się wpadki (każdy teatr je ma), jest on dla mnie gwarancją jakości.
A jednak wszystkiego zobaczyć nie sposób, więc omijało mnie dotąd to właśnie przedstawienie. Tym razem byłoby podobnie, przecież jechałem na „Karamazow” – nową, rozpisaną jedynie na pięciu aktorów adaptację słynnej powieści Dostojewskiego, dokonaną przez Jacka Orłowskiego. Spektakl poważny, ze świetnymi rolami Bronisława Wrocławskiego i Przemysława Kozłowskiego, ale chwilami jedynie relacjonujący fabułę, obywający się bez najgorętszych emocji, jakie są w piekle bohaterów Dostojewskiego. Nawet jeśli nie jest to oczekiwany sukces, trzeba docenić klasę proponowanej przez Orłowskiego i jego aktorów rozmowy.
Dzień później zobaczyłem „Przed odejściem w stan spoczynku” w inscenizacji Grzegorza Wiśniewskiego. Artysta ten pracował w Jaraczu nie pierwszy raz, realizował tu sztuki Mayenburga, Schwaba, ta premiera miała miejsce we wrześniu 2010 roku. Po niej zrobił tu jeszcze „Ryszarda III” Szekspira, ale ten świetny spektakl mimo wszystko robił mniejsze wrażenie niż ów Bernhard. Wiśniewski zresztą pracował już wcześniej nad tym tekstem – w gdańskim Teatrze Wybrzeże, gdzie obok warszawskiego Powszechnego najczęściej reżyserował. Tam powstała jego wersja „Zmierzchu bogów”, w której próbował pokazać grunt, na jakim narodził się faszyzm. Spektakl hojnie nagradzano, ale nie mogłem oprzeć się uczuciu, że rozważania o esencji zła utonęły w przepychu inscenizacji zakrojonej na zbyt wielką skalę. W efekcie powstało widowisko nieoczekiwanie łagodne, podczas gdy po „Zmierzchu bogów” można się spodziewać dreszczy przerażenia. Takich, jakie nie opuszczają nas nawet przez chwilę podczas seansu „Przed odejściem w stan spoczynku”.
To jest Bernhard najbardziej dotkliwy z dotkliwych. Sztuki austriackiego pisarza można dzielić z grubsza na te dotyczące marnej kondycji artystów tyranów (mamy tu „Komedianta”, „Na szczytach panuje cisza” oraz „Siłę przyzwyczajenia”) oraz te rozdrapujące bez znieczulenia rany po faszyzmie. Wśród nich szczególne miejsce należy się właśnie „Przed odejściem w stan spoczynku”, uznawanemu słusznie za jedno z największych arcydzieł twórcy „Kalkwerku”. To jeden z takich utworów, po których przeczytaniu, a w tym przypadku obejrzeniu, z widza zostaje miazga.
Historia z grubsza wygląda tak. Dwie siostry i brat. Wera trzyma dom w garści, Klara jest unieruchomiona w wózku inwalidzkim. Obie zżera gra nieokiełznanej nienawiści. Jest jeszcze brat, Rudolf, dziś prezes sądu, niegdyś oficer SS i zastępca komendanta jednego z obozów koncentracyjnych. Z Werą sypia, Klarę notorycznie upokarza. Co roku 7 października, w dzień urodzin Himmlera, ta trójka urządza sobie wykwintną kolację, jedyny w swoim rodzaju ceremoniał. Rudolf ubiera się w odświętny mundur, specjalnie na tę okazję wyprasowany przez Werę, piją mnóstwo Metternicha, ulubionego szampana komendanta, pochłaniają wymyślne potrawy. Czasem brat przebierze kaleką siostrę w obozowy pasiak – ot, taka igraszka.
Wszystko to Bernhard opatrzył podtytułem „komedia o niemieckiej duszy” i w tym tkwi sedno jego okrucieństwa. W owej komedii bowiem sportretował nie ludzi, a poranione sobą potwory. Wystarczy to przeczytać, aby zemdliło od obsesyjnego rytmu typowych dla pisarza dialogów/monologów. Wystarczy to przeczytać – choćby dla przerażenia. Ludzkim złem, ale i spustoszeniem, jakie czyni brak dobra w ludzkich duszach.
Przeczytać to jedno, ale zobaczyć! Wiśniewski zrobił w Jaraczu wielkie, aczkolwiek mordercze przedstawienie. Każe nam patrzeć na Bernhardowskie potwory z najbliższej odległości, abyśmy zobaczyli, jak krzywią się ich twarze, jak spod form i póz przeziera czysta wściekłość. Grają Matylda Paszczenko, Milena Lisiecka i Andrzej Wichrowski. Grają tak, że aż się ich boisz. I nie ma tym przemożnej u większości aktorów chęci obrony swych bohaterów. Raczej próba zrozumienia, co zaprowadziło ich do tego potrzasku. Całość ogląda się z poczuciem niestosowności debat publicznych, jakie mieliśmy w ostatnich latach. Uklański z „Nazistami”, Catellan z papieżem pod meteorem, skądinąd warte docenienia „Poklosie”? To są niewinne zabawy. Samą gorycz ma w sobie Bernhard, tym razem przeczytany fenomenalnie przez Grzegorza Wiśniewskiego. To inna skala gniewu, inne rejestry rozpaczy.
* Jacek Wakar, szef Redakcji Publicystyki Kulturalnej w Polskim Radiu.
„Kultura Liberalna” nr 211 (4/2013) z 22 stycznia 2013 r.