Kacper Szulecki

Urugwaj płynie pod prąd

W każdym regionie, jak na każdym zebraniu, jest tak, że ktoś musi zacząć. W Ameryce Południowej zaczął Lula. A może właściwie zaczął Chavez? No, jeśli zaczął Chavez, to równie dobrze można powiedzieć, że jednak Fidel. Ale tak naprawdę zaczął Vázquez, a pałeczkę po nim przejął Mujica. Prezydent małego, ciężko pracującego na reputację „Szwajcarii Ameryk” Urugwaju zdaje się kierować swój kraj, jako pierwszy w historii, w stronę liberalnej demokracji. Nie zapomina też o kwestiach socjalnych i – co chyba najdziwniejsze – nie tworzy tak typowego dla całego kontynentu i na dłuższą metę toksycznego kultu jednostki. Oto przywódca o zaskakująco wielkim sercu i zadziwiająco małym ego, na czele niewielkiego kraju o ogromnych ambicjach.

Jose Mujica 2kolory

 José Mujica i remont Urugwaju

Można mówić o sukcesach ekonomicznych Urugwaju. O tym, że jego PKB na jednego mieszkańca (tych jest 3,3 miliona) jest wyższe niż w Bułgarii i Rumunii, wyższe niż w sąsiedniej Brazylii. Można wskazywać na dość niskie, oscylujące w okolicach 7% bezrobocie. Można przy tym wspomnieć o zakrojonym na szeroką skalę programie polityki społecznej, w którym wypłacanie zasiłku dla najuboższych rodzin powiązane było ze zobowiązaniem ich do posyłania dzieci do szkoły i regularnymi badaniami lekarskimi (ale i z pracą w rządowych robotach publicznych). A także o pierwszym państwowym projekcie powszechnego bezpieczeństwa socjalnego i darmowej publicznej świeckiej edukacji.

Ale to wszystko rzeczy zmienne, zależne od koniunktury ekonomicznej i politycznej. Podziw, jaki wzbudza Urugwaj w całym regionie, bierze się z jego stabilności i zdroworozsądkowej postępowości. Oraz tego, że jest najmniej skorumpowanym (czy może raczej – najbardziej transparentnym) krajem na kontynencie. Jednak w ubiegłym roku Charrúas (jak w Południowym Rogu nazywa się mieszkańców kraju, choć w rzeczywistości dziewięciu na dziesięciu ma korzenie europejskie, a nie indiańskie) zadziwili Amerykę Łacińską i resztę świata nie stabilnością, ale raczej rewolucyjnym zacięciem. Tyle że ich rewolucja ma charakter prawny i legislacyjny. Pierwsza liberalna rewolucja Ameryki Południowej?

Vázquez, czyli antypolityka po urugwajsku

Tabaré Vázquez wysoko ustawił poprzeczkę. Przyszedł do polityki pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy kraj wychodził z traumy dyktatury. W 1990 został burmistrzem Montevideo z ramienia zrzeszającego środowiska lewicowe i centrowe Szerokiego Frontu (Frente Amplio), któremu później przewodził. W 2004 roku, jako pierwszy przedstawiciel Frontu, wygrał wybory prezydenckie. Pierwszy raz od 1836 roku na czele Urugwaju stanął ktoś spoza tradycyjnego partyjnego duopolu – bo przez 168 lat krajem rządzili na przemian Biali (Blancos) i Kolorowi (Colorados). Jako lekarz, onkolog, nie zrezygnował z praktyki. Jeden dzień w tygodniu spędzał w szpitalu, gdzie operował. Pozostałe sześć był w pałacu prezydenckim, gdzie leczył swój kraj. Na pierwszy ogień poszła gospodarka. Ideowo był w centrum, można powiedzieć – socjal-liberał. Gospodarka ruszyła z kopyta, szybko wygrzebała się z kryzysu, w jaki wpadła, niejako rykoszetem, przez załamanie ekonomiczne sąsiedniej Argentyny. Choć Międzynarodowy Fundusz Walutowy narzucił rządowi w Montevideo swoje reguły, Vázquez nie poddał się neo-liberalnym dogmatom. „The Economist” jeszcze dziś lamentuje, że gospodarka urugwajska ma się dobrze „mimo, że związki zawodowe są tam zdecydowanie za silne”. Jego najważniejszym osiągnięciem było jednak wyciągnięcie tysięcy Urugwajczyków z ubóstwa – odsetek żyjących poniżej minimum socjalnego spadł z 32% do 20%, a równocześnie państwo zdołało spłacić przed terminem część długu wobec MFW.

Poza gospodarką, Vázquez wziął na swój stół operacyjny psychikę i obyczajowość społeczeństwa. W skażonej maczyzmem i generalnie nie mogącej wyswobodzić się z gorsetu niezwykle konserwatywnego Kościoła katolickiego Ameryce Południowej, zabrał się za kilka tabu na raz. Od 2009 roku wyoutowani geje mogą służyć w urugwajskich siłach zbrojnych. Potem przyszła jeszcze ustawa o związkach partnerskich, prawa adopcyjne dla par homoseksualnych oraz możliwość korekty nazwisk w dokumentach przyznana osobom, które zmieniły płeć. Ale na największe tabu się Vázquez nie porwał.

Gdy przerwanie ciąży jest zbrodnią większą niż gwałt

Peru, 2006. Trzynastoletnia dziewczyna o inicjałach L.C. mieszka na biednym przedmieściu Limy. Kilkakrotnie pada ofiarą gwałtu, dręczona przez sąsiada. Wreszcie dowiaduje się, że jest w ciąży. Zgodnie z peruwiańskim prawem, ciążę można przerwać tylko kiedy stanowi zagrożenie życia kobiety, nie kiedy jest wynikiem gwałtu. Zrozpaczona L.C. usiłuje się zabić, rzuca się z dachu. Przeżyła skok, ale uszkodziła kręgosłup. Lekarze, choć są w stanie pomóc, obawiają się odpowiedzialności prawnej, bo operacja ratująca L.C. przed paraliżem mogłaby spowodować przerwanie ciąży. Dziewczyna zostaje kaleką, a ciąża i tak kończy się poronieniem. W sprawę włącza się ONZ, które po raz pierwszy uznaje niedopuszczenie do legalnej aborcji za naruszenie praw człowieka, nakazuje państwu peruwiańskiemu wypłacenie L.C. zadośćuczynienia, czego Peru do dziś nie zrobiło.

Argentyna, 2012. Trzydziestodwuletnia kobieta zostaje uprowadzona, zmuszona do nierządu i wielokrotnie zgwałcona. Sąd Najwyższy orzeka, ze ma prawo do aborcji, podważając tym samym wcześniejszy wyrok. Sąd niższej instancji, mimo iż w Argentynie aborcja w przypadku gwałtu lub zagrożenia życia jest legalna, stwierdził, że w tym przypadku przepis nie ma zastosowania, ponieważ nie ma dowodów, że do gwałtu doszło. Zabieg został więc wstrzymany na wniosek sądu, który z kolei działał w porozumieniu z katolicką organizacją pozarządową. Jakby tego było mało, sędzia owego okręgowego sądu, „obrończyni życia”, ujawniła tożsamość kobiety i jej adres konserwatywnym i ultrakatolickim bojówkom, które pikietowały pod jej domem i ją lżyły. Przeciwnicy aborcji sugerują, że szpitale nie muszą stosować się do orzeczenia Sądu NajwyższegoPresidenta Cristina Fernandez de Kirschner nie zajęła stanowiska, choć wiadomo, że jest przeciwniczką legalizacji aborcji.

Ameryka Południowa jest regionem z największą liczbą krajów (pięć), gdzie aborcja jest całkowicie zakazana. Co roku cztery miliony kobiet, 30 na 1000, decyduje się na nielegalny zabieg przerwania ciąży – najwięcej na świecie. Skąd tak wiele? Z powodu społecznych, obyczajowych i prawnych ograniczeń antykoncepcji. Z jednej strony – konserwatywna, miejscami fundamentalistyczna w swych jezuickich korzeniach nauka Kościoła. Z drugiej – zapętlona postkolonialna lewica, gotowa w kontroli urodzeń widzieć zamach na wolność i prawo do rozwoju (urugwajski radykał Eduardo Galeano nazwał ją wręcz kiedyś „Holokaustem na nienarodzonych latynoskich dzieciach” – sformułowanie, które chyba tylko nad Południowym Atlantykiem mogło mu ujść na sucho). Aborcja była też całkowicie nielegalna w Urugwaju. Na krótko zalegalizowana w latach trzydziestych, w 1938 została całkowicie zabroniona restrykcyjną Ustawą Nr 9.763. W 2008 roku senat, stosunkiem głosów 17 do 13, przegłosował ustawę legalizującą przerywanie ciąży w niektórych okolicznościach. Jednak prezydent Vázquez zawetował ustawę.

Latynoski Havel, czyli partyzant wychodzi z lasu

Poparzony siedemnastoletnią dyktaturą Urugwaj ma w konstytucji zakaz reelekcji prezydenta. Vázquez zdobył i utrzymał przez całą kadencję taką popularność, że proponowano mu zmianę konstytucji, by mógł ubiegać się o reelekcję. Podziękował. Z jego jeszcze gorącym, dopiero co wykutym mitem próbuje zmierzyć się reprezentujący lewe skrzydło Szerokiego Frontu José „Pepe” Mujica. Nie można zrozumieć dzisiejszego Urugwaju i jego legislacyjnej rewolucji, bez poznania Mujiki. Jest dużo mniej znany niż idole lewicy Chavez i Lula. Nie musi jednak kupować ogłoszeń w zachodnich gazetach jak Cristina Fernandez.

W Europie Środkowej lubimy pielęgnować swoją wmówioną wyjątkowość i dodawać doświadczeniu regionu wagi niemal obcowania z absolutem Historii. Wielką rolę odgrywa w tym postać „dysydenta” i fakt przetrwania dziesięcioleci systemów komunistycznych. Jak słusznie zauważa Robert Horvath, około 1979 roku romantyczna postać rewolucjonisty, tak ważna dla Trzeciego Świata, utraciła „przywilej rewolucyjny” i ustąpiła miejsca dysydentowi – uzbrojonemu w pióro, a nie karabin i moralność zamiast siły. Ta transformacja świadomości otworzyła wiele drzwi przed środkowoeuropejską opozycją, spychając w cień leśne i miejskie partyzantki (wraz z większą częścią demokratycznej opozycji latynoskiej). Skarżył się na to związkowiec Lula, który w 1981 roku poznał w Rzymie związkowca Wałęsę. „On miał wszystko – bo wspierał go Kościół. Ja nie miałem na bilet powrotny” – miał wtedy powiedzieć. Po 1989 roku dawni dysydenci zajęli eksponowane stanowiska w Polsce, Czechosłowacji i innych krajach regionu, a swoją legitymację polityczną opierali w sporej części na moralnej mocy wynikającej z lat spędzonych w więzieniu lub na marginesie życia – za Prawdę. Z czasem jednak utracili tę legitymację, za to ich latynoscy współbuntownicy wyszli z cienia. Polska nie była już wyjątkowa ze swoim robotniczym prezydentem, oczy świata zwróciły się na Brazylię. A w miejsce dysydentów, po moralne legitymacje zgłosili się odsunięci wcześniej w cień z powodu swojego gorączkowego radykalizmu – partyzanci. Przeszłość partyzancką ma Dilma Rousseff, rządząca dziś Brazylią. I byłym partyzantem jest też Mujica.

W latach sześćdziesiątych był członkiem zafascynowanych Fidelem, Ché i rewolucją kubańską Tupamaros – marksistowskiej partyzantki miejskiej. Mujica spędził w więzieniu czternaście lat, z czego ponad dwa na dnie studni. Z czasów dyktatury ma blizny po sześciu ranach postrzałowych, od policyjnych kul. Choć może porównanie z Nelsonem Mandelą, przez życiorys, byłoby bliższe, trudno oprzeć się pokusie nazwania go „latynoskim Havlem” – przez sposób bycia.

Kiedy wygrał wybory, obserwatorzy wstrzymali oddech. Jakiej polityki, zwłaszcza gospodarczej, można się spodziewać po weteranie Tupamaros? Mujica szybko rozwiał obawy, politykę ekonomiczną zrzucił na wiceprezydenta Danilo Astoriego – ministra gospodarki i finansów w rządzie Vázqueza. Nowy prezydent zdecydowanie opowiedział się za liberalnym kursem poprzednika – ekonomicznym umiarkowaniem, połączonym ze społeczną postępowością. Na inaugurację prezydentury powiedział: „Władza nie jest na górze, ale w sercu wielkich mas”. Wielu komentatorów odczytało to zarazem jako krytykę skorumpowanych elit, jak i odcięcie się od rewolucyjnej tradycji, wedle której oddana Sprawie kadra ma uświadomić ludziom, czego naprawdę chcą. Mujica ostro odżegnuje się też od modelu władzy reprezentowanego przez Chaveza w Wenezueli i Moralesa w Boliwii, postulując budowanie nowoczesnej, niedogmatycznej lewicy – które według niego zapoczątkowała Brazylia.

Jednak to nie jego słowa, ale czyny i styl życia przydały mu reputacji „antypolityka”, faktycznie żyjącego zgodnie z ideałami, które głosi. Mujica nazywany jest „najbiedniejszym prezydentem świata”, bo choć dostaje ponad 12 000 dolarów pensji, 90% oddaje na cele charytatywne i wsparcie programów socjalnych. Żyje za nieco ponad tysiąc dolarów i jak sam mówi, nie ma prawa narzekać, bo wielu Urugwajczyków musi żyć za sporo mniej. Mieszka z żoną (reprezentantką Szerokiego Frontu w Senacie) na niedużej farmie pod Montevideo, gdzie ma plantację chryzantem (na której sam w miarę możliwości pracuje). Znów trudno odgonić skojarzenia z Havlem uciekającym do swojego wiejskiego domu w Hradeczku. Mujiki także pilnują policjanci, ale w tym przypadku chronią Prezydenta Republiki. Jedni widzą w „Pepe” prezydenta ludu, inni – niegroźnego idealistę, który hoduje kwiatki, jest wegetarianinem (w kraju, który żyje między innymi z eksportu wołowiny), rozdaje (swoje) pieniądze i jeździ dwudziestopięcioletnim volkswagenem „garbusem”. Komentatorzy dostrzegają w nim prawdziwego ideowca, dalekiego od populizmu Chaveza i demagogii Kirschnerów. Tak czy owak – trudno znaleźć na niego haka.

Liberalna rewolucja? – ¡Siempre!

O ile w polityce gospodarczej podąża śladem Vázqueza, w sferze obyczajowości jest odważniejszy. W połowie ubiegłego roku Mujica wytoczył cięższą artylerię. Przedstawił projekt ustawy (prezydent Urugwaju nie może wydawać dekretów) legalizującej palenie i posiadanie marihuany. Tu znów potrzebny jest kontekst – w Ameryce Łacińskiej narkotyki, nieważne miękkie czy twarde, są społecznie napiętnowane. W Kolumbii i Meksyku, gdzie dekady cierpienia zwykłych obywateli są wynikiem kokainowych wojen, jest to w dużym stopniu zrozumiałe. Ale penalizacja marihuany, choć nie niesie widocznych społecznych korzyści, prowadzi do dziwacznych sytuacji. Oto na przykład w Paragwaju nieco groteskowa, jeśli nie operetkowa, partyzancka Armia Ludu Paragwajskiego (EPP) utrzymuje się z sadzenia konopi na terenie parku narodowego. Mujica rozumie problem, zna plusy i minusy, a jego projekt nie jest liberalizacją ot tak, dla demonstracji postępowości. Sprzedaż koncesjonowanych papierosów z marihuaną miałaby być objęta podatkiem, który ma z kolei finansować terapię uzależnień od ciężkich narkotyków – bowiem to kokaina jest faktycznym problemem społecznym w Urugwaju. W jej producentów i dystrybutorów wymierzony jest plan ostrej kampanii antynarkotykowej i antykryminalnej, jako że mimo poprawy sytuacji ekonomicznej (a może w jakimś stopniu z jej powodu), kraj dotknął wzrost ogólnej przestępczości. Prezydent Mujica nie postuluje jednak żadnych stanów wyjątkowych – a jedynie wzmocnienie wykonalności prawa i efektywności organów ścigania. Innymi słowy, do liberalnych i demokratycznych składników chce dodać szkielet rządów prawa.

Prawdziwa bomba wybuchła jednak później. W grudniu 2011 Senat ponownie przegłosował ustawę o legalizacji aborcji. W październiku 2012 przyjmuje ją izba niższa urugwajskiego parlamentu. Jako pierwszy kraj na kontynencie, poza komunistyczną Kubą i kulturowo odległą anglojęzyczną i protestancką Gujaną, Urugwaj zezwala dziś na aborcję do 12 tygodnia ciąży, zgodnie jedynie z wolą i sumieniem kobiety. Radykalni zwolennicy wolności wyboru kręcą nosem na przepis o konieczności uzasadnienia decyzji w rozmowie z psychologiem, pracownikiem społecznym i ginekologiem oraz pięciodniowy „czas refleksji” – ale fakt jest faktem. Mujica, w przeciwieństwie do swojego poprzednika, zapowiedział, że ustawę podpisze.

Urugwajska liberalna rewolucja dalej się rozkręca. Pod koniec roku parlament przyjął ustawę określaną potocznie jako „prawo małżeństw homoseksualnych”. Przyjął nie o włos, ale stosunkiem 81 do 6 głosów. Potoczna nazwa to uproszczenie, w rzeczywistości chodzi o coś dużo większego: przeoranie zastanego systemu regulacji związków i całej instytucji małżeństwa wraz ze wszystkim co z nią powiązane. Ustawa wprowadza zmiany do przepisów rozwodowych, adopcyjnych, umożliwia legalne używanie metody in vitro parom zmagającym się z bezpłodnością. Wymazuje też określenia płci z prawa i kontraktu małżeńskiego – hiszpańskie marido y mujer – „mąż i żona/kobieta” zastępuje określenie „strony kontraktu”, co w istocie legalizuje małżeństwa jednopłciowe. Tym samym, kiedy tylko prezydent Mujica podpisze ustawę – a zapowiedział jej podpisanie – Urugwaj stanie się dwunastym krajem na świecie tak dalece liberalizującym swoje prawo. Jakby tego było mało, niejako w konsekwencji wprowadzonych zmian, reformie ulega też odwieczny, odziedziczony po hiszpańskich konkwistadorach system nazywania dzieci (dwa nazwiska – najpierw pierwsze nazwisko ojca, potem pierwsze „panieńskie” matki). W Urugwaju zapanuje wolność wyboru – jedno nazwisko lub dowolna kolejność. Jeśli partnerzy nie mogą dojść do porozumienia, wtedy urząd dzieciom par różnopłciowych nada nazwisko według tradycyjnego systemu, a dla par jednopłciowych – wybierze na drodze losowania. To, co może wydawać się małym szczegółem, jest w rzeczywistości zmianą rewolucyjną w skali kontynentu, która z całą pewnością będzie miała pewien wpływ na inne państwa iberoamerykańskie.

Permanentna rewolucja (do końca kadencji)

Choć popularność Mujiki spadła ostatnio poniżej 50%, niepokoje społeczne nie grożą mu, podobnie jak reelekcja. Wszystko wskazuje na to, że jeszcze dwa lata będzie przekuwał rewolucyjne idee w pragmatyczne programy i skuteczną politykę. W sferze międzynarodowej dąży do zacieśnienia współpracy z Unią Europejską, za to rząd położonej na drugim brzegu La Platy Argentyny traktuje z pewną rezerwą. Oczywiście, uznaje konieczność dobrosąsiedzkich stosunków, ale nie kryje zastrzeżeń.

Jego własny zwrot w stronę zdroworozsądkowej, liberalnej i centrowej polityki (podobną ewolucję przeszli nasi dysydenci) dobrze ilustruje zdanie wypowiedziane w przededniu zwycięskich wyborów: „My nie czekamy na raj. My, zwłaszcza starsi ludzie, chcemy raczej uniknąć piekła i pielęgnować nadzieję”. Antyutopijne motto urugwajskiej liberalnej rewolucji. Jego przeciwnicy – konserwatyści, zwłaszcza zamożni mieszkańcy Montevideo i latyfundyści, nie są jednak w stanie przyłapać go na autorytarnych ciągotach (za które takie cięgi zbiera Chavez). Mogą co najwyżej sarkać na jego prostacki język i nielicujący z majestatem Prezydenta Republiki image, odliczając dni do końca kadencji. Mujica zaś celnie punktuje konserwatywną opozycję, jak choćby w zeszłotygodniowym przemówieniu biorącym za cel karierowiczów. Oskarżył opozycję z partii Białych i Kolorowych o kłamstwa i obrażanie rządu, po to tylko, by zbijać na tym polityczny kapitał. Kiedy dobijający osiemdziesiątki weteran więzień mieszkający w skromnej chacie oskarża kogoś o oderwanie od realiów życia zwykłych obywateli i dążenie do władzy jedynie dla władzy – krytykowany faktycznie ma trudny orzech do zgryzienia. Tym bardziej, że Mujica znów zręcznie zasłonił się przed oskarżeniami o kneblowanie krytyki: „Rozumiem i będę rozumiał zawsze naturalne prawo społeczeństwa, które dąży do bycia otwartym, wolnym, demokratycznym; naturalne prawo do tworzenia wszelkich form opozycji” – Uznał tę wartość za fundamentalną, ale stwierdził też, iż „istnienie tego prawa nie oznacza, że można robić i mówić cokolwiek” byle tylko torpedować politykę zagraniczną i ekonomiczną kraju.

* dr Kacper Szulecki – socjolog polityczny i politolog międzynarodowy, pracuje w Hertie School of Governance w Berlinie, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

Rys. – Kacper Szulecki

„Kultura Liberalna” nr 211 (4/2013) z 22 stycznia 2013 r.