Rafał Woś
Nie chcę do Berlina!
Nie chcę do Berlina! Nawet jeśli wszystkie inne miasta są gówniane! Nie chcę do Berlina! I będę zupełnie sam! Nie chcę do Berlina! Nawet jeśli tam są wszyscy moi kumple! Nie chcę!
To refren piosenki młodego niemieckiego zespołu Kraftklub (nie mylić ze starym i supersłynnym Kraftwerkiem, legendą muzyki elektronicznej), na którą zwrócił mi niedawno uwagę mój przyjaciel. Chłopaki pochodzą z Chemnitz (za czasów NRD Karl Marx Stadt), mają po trzydzieści lat i grają wpadającą w ucho muzykę indie (wzbogaconą o trochę rapowych wstawek, ale to może być związane ze słabością wokalu frontmana). Z piosenką „Nie chcę do Berlina” próbowali nawet wystartować w telewizyjnym konkursie wyłaniającym niemieckiego reprezentanta na festiwal Eurowizji. Wygrać oczywiście nie mogli, ale zwrócili na siebie uwagę szerszej publiczności. Ich pierwsza płyta sprzedała się dzięki temu zaskakująco dobrze. Ten debiut wart jest odnotowania właśnie ze względu na kawałek „Ich will nicht nach Berlin”. Doskonale trafia on bowiem w to, co się obecnie o Berlinie mówi i myśli. I dopisuje tym samym nowy rozdział do bogatej historii obecności niemieckiej stolicy w kulturze popularnej.
Jeśli ktoś z szanownych czytelników odsłuchał już ten kawałek to pewnie zauważył, że „Nie chce do Berlina” wyraża coś dokładnie odwrotnego. Ów młody człowiek, który jest narratorem piosenki, opowiada właśnie o tym, że wyrwał się i przyjechał do Berlina z Boblingen pod Stuttgartem (46 tysięcy mieszkańców). Teraz robi trochę niewiadomo co. Coś kreatywnego, na pewno nie nudną robotę od 9 do 17, bo to ohyda. Zajmuje się więc snuciem po Freidrichshainie i robieniem zdjęć StreetArtu albo interesujących ludzi. Ważne, że w Berlinie. Pod teledyskiem na YouTube ktoś napisał: „bardzo słusznie, zabierzcie tych wszystkich oberhipsterów z mojego miasta”.
Jest jeszcze druga piosenka. Nagrał ją komik Reinald Grebe i nosi ona tytuł „Brandeburgia”. Brandenburgia to land otaczający Berlin i zupełnie przez największe niemieckie miasto wyssany. Piosenka jest zabawna. Rodowita Berlinka, która mi ją pokazywała omal nie umarła ze śmiechu. Nie ma sensu tłumaczyć jej grepsów. Zaznajomieni z językiem Goethego mogą posłuchać jej tu. Leci to mniej więcej tak: „są miejsca gdzie coś się dzieje, są miejsca gdzie naprawdę coś się dzieje i jest Brandenburgia”. Albo „na wzgórzu stoi trzech nazistów i szukają kogoś do spuszczenia mu lania. Ale nie ma nikogo, bo wszyscy są w Berlinie”.
Obie piosenki pokazują pewne nowe zjawisko – właśnie nowy Berlin („miasto biedne, ale seksowne”, jak kiedyś określił go burmistrz Wowereit), który swoim urokiem wysysa Niemcy. To dla Berlina doświadczenie zupełnie nowe. W swoim poprzednim wcieleniu uchodził za dziwadło. Dobre dla szaleńców, frustratów i innych artystów. W czasie wojny zniszczony. Potem podzielony. Nic dziwnego, że się wyludnił. No bo kto chciałby mieszkać na wyspie otoczonej ze wszystkich stron przez NRD, na której mogła w każdej chwili zacząć się trzecia wojna światowa. Sytuacja zaczęła zmieniać się trochę w latach 60., gdy karierę zaczął robić patent, przy pomocy którego można było łatwo wykręcić się od służby wojskowej w Bundeswehrze. Wystarczyło wyjechać do Berlina Zachodniego, bo on jako
jedyny zachodnioniemiecki land był z poboru wyłączony. Na dodatek było tam śmiesznie tanio. No bo miasto, które przed wojną miało 4,5 miliona mieszkańców skurczyło się do 3 milionów. A tkanka mieszkaniowa pozostała.
Berlin przyciągał zresztą nie tylko młodych Niemców. Pod koniec lat 70. na Schönebergu mieszkali np. David Bowie (nagrał tam trzy, według wielu najbardziej udane, albumy) i Iggy Pope (dwa). Nota bene Bowie wspomina tamte czasy w swoim nowym (nagranym po dekadzie milczenia) singlu „Where Are We Now”. Dało to Berlinowi legendę, ale i piętno rozkładu. Widać to doskonale w dwóch książkach: „Alei Słonecznej” Thomasa Brussiga i „Herr Lehmann” Svena Regenera. Są one dokładnie o tym samym. Pokazują młodych ludzi, którzy dorastają w Berlinie w latach 80. I nie ma znaczenia, że jeden mieszka po wschodniej, a drugi po zachodniej stroni muru. Bo doświadczenie braku perspektyw i beznadziei jest dokładnie takie samo.
Dzisiejsza siła przyciągania Berlina przypomina raczej image, jaki miasto to miało na przełomie XIX i XX wieku. Wilhelmińskie Niemcy były wówczas w takim mniej więcej momencie jak dziś Chiny. Szybki wzrost gospodarczy, szybkie przemiany społeczne i ultraszybki rozwój miasta. W ciągu zaledwie 40 lat niemiecka stolica rozrosła się z 800 tysięcy do 4 mln mieszkańców. Dla przykładu identyczny skok zajął Londynowi cały XIX wiek. Tak głębokie zmiany miały oczywiście swoją wysoką cenę. Były nią wszystkie choroby szybkiej urbanizacji z masową biedą, przestępczością, prostytucją i innymi patologiami na czele. Za ich najlepszy opis tamtego miasta uchodzi do dziś „Berlin Alexanderplaztz” Alfreda Doblina. Doblin, choć nierodowity Berlińczyk (urodził się w Szczecinie i przyjechał nad Sprewę z matką porzuconą przez ojca jako kilkulatek), pokazał to miasto od jego trzewi. Bardzo pomogło mu w tym to, że był z zawodu lekarzem i mieszkał w biedniejszej, wschodniej części miasta. Miał więc jak na dłoni wszystkie patologie ówczesnego życia społecznego. Pokazał wielką pulsująca metropolię z perspektywy nie zwycięzcy, lecz loosera Franza Biberkopfa. Jego bohater wychodzi z więzienia, próbuje żyć uczciwie, ale mu nie wychodzi. Zaczyna więc kombinować w półświatku, ale nie wychodzi mu jeszcze bardziej. I choć Biberkopf ponosi porażkę to jednak jest częścią wielkiego megalopolis. Europejskiej wersji miasta, które nigdy nie zasypia.
Tak kultowej opowieści o nowym Berlinie w kulturze popularnej jeszcze nie ma. A dopóki nie ma, cieszmy się takimi małymi kwiatuszkami jak „Nie chcę do Berlina” i „Brandenburgia”.
* Rafał Woś, pracuje w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Od kilku lat prowadzi w Fundacji Schumana (razem z Adamem Krzemińskim z „Polityki”) niemcoznawcze seminarium dla studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Stały współpracownik „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 213 (6/2013) z 5 lutego 2013 r.