Szanowni Państwo,

aktywizm_miejski_4Gdy polityczną codzienność zatruwają nam niskiej jakości spory polityczne, wielu Polaków ogarnia poczucie zmęczenia życiem wspólnotowym. Wyjścia są dwa: albo polityczna bierność, albo szukanie nowego pola aktywności.

Część spośród ludzi, którzy nie godzą się na bierność, rezygnuje jednak z angażowania się w „wielką politykę”, uznając, że równie ważne – o ile nie ważniejsze – jest to, co dzieje się tuż za progiem naszego domu, w naszej wsi, dzielnicy, miejscowości. Lokalni aktywiści uważają, że to właśnie nasza najbardziej swojska codzienność wymaga szczególnej uwagi i najpilniejszych zmian.

Czy projekty lokalne mogą być niepolityczne? Czy ważne są w nich tak ostre na poziomie centralnym podziały na „lewicę” i „prawicę”, na partie solidarnościowe i postkomunistyczne, na Polskę A i Polskę B? Wydaje się, że dla osób aktywnych lokalnie ważniejsze niż spory ideologiczne będą dobro wspólne i jakość wprowadzanych rozwiązań. Wszystkich aktywnych powinna łączyć troska o otaczającą ich wspólną przestrzeń, o której tak często zapominają zawodowi politycy, szczególnie na szczeblu centralnym.

Nie znaczy to bynajmniej, że na szczeblu lokalnym konflikty w magiczny sposób znikają. Chęć mieszkańców do działania często prowadzi do sporu z formalnym „zarządcą” przestrzeni, czyli lokalną, nierzadko upartyjnioną władzą samorządową. Powstaje konflikt interesów i polityk gospodarowania. Jak pokonywać takie spory, jak godzić chęć modernizacji najbliższej okolicy z wymogami estetyki i ekologii, w jaki sposób angażować się na poziomie lokalnym i przede wszystkim – dlaczego warto to robić?

„Polskim miastom potrzebny jest aktywizm i ruchy miejskie. To dzięki nim władze lokalne przestają postrzegać miasto jako folwark, w którym mogą dzielić i rządzić, a oddają więcej pola mieszkańcom”, pisze Wojciech Kacperski. Jego zdaniem działalność na szczeblu lokalnym to nie żaden aktywizm, ale po prostu obywatelstwo. Marta Madejska, współorganizująca doroczny Kongres Ruchów Miejskich, wyjaśnia, dlaczego mieszkańcy jednych miejscowości angażują się w życie lokalne bardziej niż inni. Ingeborga Janikowska-Lipszyc, jedyna w Warszawie radna wybrana z inicjatywy mieszkańców i niezrzeszona w żadnej partii, pisze z kolei o trudnościach, jakie napotykają lokalni działacze, zderzając się ze zinstytucjonalizowaną polityką partyjną. „Przez pierwsze pół roku koledzy z Rady Dzielnicy podchodzili do mnie jak do kogoś z innej planety. Nie byłam z politycznego rozdzielnika”, pisze Janikowska-Lipszyc. Hanna Nowak-Radziejowska uważa jednak, że i wśród samych aktywistów mamy do czynienia z podziałem na dwie grupy. „Państwowcy” chcą dokonywać zmian przede wszystkim przez budowanie mocnych instytucji, podczas gdy „konsultanci” narzędzie zmiany widzą przede wszystkim w oddolnych, konsultacyjnych działaniach społeczno-pozarządowych. Temat zamyka tekst Marka Matczaka, w którym autor pisze, na czym, jego zdaniem, powinna polegać ekologiczna polityka na szczeblu lokalnym.

Zapraszamy do lektury! 

Redakcja


1. WOJCIECH KACPERSKI: Po co nam miejski aktywizm?
2. MARTA MADEJSKA: Ruchy miejskie powinny być zbędne
3. INGEBORGA JANIKOWSKA-LIPSZYC: Miasto to nie firma, to miejsce do życia
4. HANNA NOWAK-RADZIEJOWSKA: Miejska wspólnota zaangażowana 
5. MAREK MATCZAK: Zielona walka o miasto


Wojciech Kacperski

Po co nam miejski aktywizm?

Nie chodzi o to, która opcja ma rację, tylko o to, czy chodnik jest prosty, droga przejezdna, budynek nie zasłania ludziom słońca, a przejście dla pieszych wygodnie poprowadzone. 

Miejski aktywizm jest troską o własne podwórko, tylko w skali makro. Ma on podobne źródła, co aktywizm w ogóle, ale jego zakres nie jest globalny, a całkowicie i w najlepszym tego słowa znaczeniu – lokalny. Etyka – jak mawia Krzysztof Nawratek – zaczyna się wraz z chwilą, gdy zrozumiemy, że to, co poza nami, jest ważniejsze od nas samych. Z miejskim aktywizmem jest podobnie, ma on swoje źródło w spostrzeżeniu, że to, co za progiem naszego domu, niekiedy może wpływać na nas bardziej, aniżeli to, co w jego czterech ścianach, i dlatego może być nawet ważniejsze. Żyjemy w miastach i ich problemy są w dużej części naszymi problemami. Dostrzegamy je na co dzień, gdy tylko wychodzimy z domu.

To tyle, jeśli idzie o teorię. W praktyce odbywa się to zupełnie dowolnie. Zostać miejskim aktywistą można na milion sposobów: poprzez uczestnictwo w debacie, podpisanie petycji, kliknięcie odpowiedniej strony na Facebooku, rozmowę z osobą zaangażowaną, przez udział w manifestacji (nawet bierny) czy nawet poprzez publiczne zabranie głosu w jakiejś kwestii i czynny udział w dotyczącej jej debacie. To jedynie kilka oczywistych przykładów, które jako pierwsze przychodzą do głowy, jednak wszystkie łączy ten jeden mały ruch, który niesie za sobą wielkie konsekwencje. W moim przypadku wejście w miasto miało dwa stopnie: pierwszym była fascynacja Warszawą i jej historią (jako miejski przewodnik), drugim zaś zainteresowanie (jako socjologa) historycznie uwarunkowaną teraźniejszością stolicy i jej współczesnymi problemami. Mimo to nie uważam się za jakiegoś wielkiego miejskiego aktywistę – po prostu czytam, piszę i działam w tym temacie. Stało się to już elementem mojej codziennej aktywności i w zasadzie chyba o to w tym chodzi. To zresztą cecha charakterystyczna bodaj każdego aktywisty i każdej aktywistki – szaleństwo, które pozwala wierzyć/ufać, że wiara jest możliwa.

Polskim miastom potrzebny jest aktywizm i ruchy miejskie. To dzięki nim lokalne władze zmieniają swoje podejście – przestają postrzegać miasto jako folwark, w którym mogą dzielić i rządzić, a oddają więcej pola mieszkańcom, by ci mogli sami decydować o sobie i otaczającej ich przestrzeni. Wspomagają konsultacje społeczne – te może nie działają jeszcze tak, jak powinny, ale to i tak dużo w porównaniu z tym, co działo się jeszcze kilka lat temu; niektóre miasta zaczęły wprowadzać osławione „budżety partycypacyjne”, które stanowią doskonały probierz demokratyzacji danego samorządu. Mieszkańcy – mimo skądinąd rytualnej, płynącej z różnych stron krytyki, że niczym się nie interesują – zaczynają się angażować: przychodzą na spotkania, zadają pytania, działają w Internecie. Wszystko to jest niezwykle istotne w czasach wzrostu wagi samorządu terytorialnego.

Aktywizm miejski ma znaczenie polityczne, ale sam w sobie nie jest ani lewicowy, ani prawicowy – to podoba mi się w nim najbardziej. Nie chodzi o to, która opcja ma rację, tylko o to, czy chodnik jest prosty, droga przejezdna, budynek nie zasłania ludziom słońca, a przejście dla pieszych wygodnie poprowadzone. Nieuchronne jest, rzecz jasna, iż w pewnym momencie swojego trwania zostanie on postawiony, po którejś ze stron dyskursu politycznego – i zasadniczo jest stawiany, oczywiście po stronie lewej. Odnajduję w nim jednak szanse i obietnicę wspólnego działania osób o zarówno lewicowych, jak i prawicowych poglądach. To jest z kolei bardzo ważne w czasach silnego podziału ideologicznego.

Zabawnym elementem całego miejskiego aktywizmu jest to, że wpisuje się on w pełni w zakres aktywności, w którym wyrażałoby się ogólnie pojęte obywatelstwo. W idealnym świecie nie byłbym prawdopodobnie żadnym aktywistą, tylko zwyczajnym obywatelem, i mój protest lub poparcie względem pewnych kwestii wliczałyby się w repertuar najzwyklejszych aktywności obywatelskich. W Polsce jednak bycie obywatelem wciąż nie jest czymś fajnym, czymś, do czego chciałoby się dążyć, czymś, co może niekoniecznie dawałoby pieniądze, ale satysfakcję – głęboką obywatelską satysfakcję, że świat, za który przecież wszyscy wspólnie jesteśmy odpowiedzialni, jest trochę dzięki nam lepszy. I w tym właśnie widziałbym jedno z zadań, które stoi przed miejskim aktywizmem: żeby nie obnosił się on tak bardzo sam ze sobą, ale był skierowany na krzewienie postaw obywatelskich – albo jakkolwiek będziemy chcieli je nazywać.

* Wojciech Kacperski, socjolog, historyk filozofii i przewodnik po Warszawie. Miejski felietonista „Kultury Liberalnej”. Uczestnik II Kongresu Ruchów Miejskich.

aktywizm_miejski_1

Do góry

***

Marta Madejska 

Ruchy miejskie powinny być zbędne

Oceniając na podstawie miejscowości uczestniczących w II Kongresie Ruchów Miejskich w Łodzi, wydaje się, że najbardziej aktywni lokalnie są mieszkańcy centralnego pasa kraju, a także wschodu raczej niż zachodu. Być może tam powstaje większy opór społeczny, choć równie prawdopodobną przyczyną były możliwości komunikacyjne wynikające z sieci dróg i połączeń PKP…

„Zawodowi społecznicy” to osoby działające systematycznie i woluntarystycznie na rzecz najbliższego otoczenia. Mimo że po czasach PRL „czyn społeczny” kojarzy się często z przymusem, po transformacji ustrojowej wiele osób wciąż widzi sens w takim działaniu. W ostatnich czasach mamy do czynienia z oddolnym samoorganizowaniem się ludzi w szersze ruchy zawiązywane dla wspólnego celu, w akcie oporu wobec odgórnych decyzji ingerujących w życie mieszkańców lub wobec zastanej sytuacji. Coraz częściej tworzą oni poziome struktury pozbawione liderów (w rozumieniu wizjonerów ciągnących za sobą resztę), czasem są efemeryczne i incydentalne, czasem zamieniają się w półeksperckie organizacje prowadzące monitoring społeczny.

Nie chcę produkować tu typologii ruchów miejskich i niepokoi mnie ostatnia moda na to pojęcie, które powoli traci swoje znaczenie. Tymczasem (na szczęście) z kolejnych miast dochodzą wieści o rozmaitych grupach działających zarówno systemowo, jak i partyzancko, koncyliacyjnie lub buntowniczo. Jak odkryli ostatnio dziennikarze katowickiej gazety, ruchy miejskie to po prostu jakaś część nowych mieszczan, którzy zaczynają orientować się w swoim środowisku życia. Choć bardziej adekwatne byłoby używane przez Kacpra Pobłockiego określenie „mieszczuchy”.

Geografia i geopolityka

Takie osoby w poczuciu, że gdzieś indziej podobni ludzie zmagają się z podobnymi problemami, zaczęły tworzyć ogólnopolską sieć. Jednym z wyników ich działań jest Kongres Ruchów Miejskich.

Już na pierwszym, poznańskim Kongresie odkryliśmy szybko, jak istotne są lokalne różnice wynikające ze wszelkich uwarunkowań (historycznych, przestrzennych, społecznych, ekonomicznych, ekologicznych etc.). W szczególnie trudnej sytuacji znajdują się miasta (bądź dzielnice miast) o charakterze poprzemysłowym – tam odbijają się najmocniej wszystkie patologie polityczne i systemowe zaniedbania, do których dochodzi jeszcze kulturowa kłopotliwość wciąż nieszanowanego w Polsce dziedzictwa postindustrialnego.

Nadal jednak łączy nas wiele wspólnych doświadczeń, w miastach działają podobne mechanizmy biznesowo-polityczne, te samy ramy ustawowe oraz – najbardziej dojmujący – brak krajowej polityki miejskiej. W praktyce miasto jest traktowane jako folwark lub jak firma i nastawione przede wszystkim na generowanie wzrostu gospodarczego i konkurencję z innymi miastami, a nie na poprawę poziomu życia mieszkańców.

Przed II KRM w Łodzi nanieśliśmy na mapę Polski miejscowości, z których przysyłano zgłoszenia uczestnictwa (ponad dwieście – dwa razy więcej niż rok wcześniej). Jeżeli taki pomiar można uznać za rzetelny, to najbardziej aktywny wydaje się teraz centralny pas kraju oraz odosobnione miejscowości na wschodzie raczej niż na zachodzie. Być może tam powstaje większy opór społeczny, choć równie prawdopodobne, że decydujące były możliwości komunikacyjne wynikające z sieci dróg i połączeń PKP… Koncepcja „Policentrycznej Metropolii Sieciowej” zawarta w krajowych strategiach 2030+ wydaje się wobec tej sytuacji zabawnym fantazmatem.

Choć na mapie zaznaczyliśmy również m.in. Płock, Rybnik, Rumię, Mławę, Kalisz, Puszczykowo czy Wałbrzych, wciąż przeważają aktywiści z dużych ośrodków, co jest zgodne z dysproporcją we wszystkich dziedzinach życia pomiędzy metropoliami a resztą miast (mimo że większość ludności miejskiej stanowią mieszkańcy tych drugich). Mniejsze i słabsze ośrodki cierpią najbardziej wskutek ciągłego drenażu mózgów. Z drugiej strony znajduje się choćby dynamicznie rozwijająca się stolica. Trzykrotnie wyższe w skali kraju zarobki i centralizacja funkcji (administracji państwowej, narodowych instytucji, nawet mediów) będą sprzyjać dalszemu rozrostowi, co przy braku odpowiednich uregulowań spowoduje, że Warszawa szybko stanie się miastem, które „sobie ze sobą nie radzi” – coraz trudniejszym dla codziennego życia, coraz bardziej rozwarstwionym i odklejonym od reszty kraju. Mamy więc w Polsce dużą, już w skali patologicznej, centralizację i centralizacje małe – aglomeracje zamiast wspierać rozwój sąsiednich terenów wysysają je.

Skład społeczny

Kongres Ruchów Miejskich bywa oceniany nieco cynicznie jako przyciągający wyłącznie lewackich doktorantów, hipsterów bądź hipsterskich doktorantów. I choć zaliczam się do pierwszej grupy, ubolewam nad tą krzywdzącą generalizacją, która wynika być może z większej widoczności grup bardziej mobilnych życiowo, czasowo i finansowo, mieszkających w większych miastach, a już najlepiej w samej Warszawie. Ale KRM od początku był międzypokoleniowy i zróżnicowany światopoglądowo.

Trzeba też pamiętać, że symultanicznie rozgrywają się inne inicjatywy dotyczące spraw miejskich o szerszej skali – grudniowa konferencja spółdzielców mieszkaniowych w Łodzi zgromadziła około 800 osób (protestowano przeciw planom ustawy likwidującej spółdzielnie, którą ostatecznie udało się zablokować). Ostatnio bardzo uaktywniły się ruchy lokatorskie, a protestujący pod likwidowanymi szkołami rodzice również mają potencjał włączenia się w szerszy front.

Przyszłość?

Naszym marzeniem jest chyba… rozpłynięcie się ruchów miejskich, ale dopiero wówczas, kiedy wszyscy będziemy odpowiedzialni, kiedy dla urzędników miejskich każdego szczebla będzie oczywiste, że nie „optymalizuje” się sieci szkół wbrew społecznym potrzebom, że transport publiczny jest czymś, na czym się nie zarabia, że nie oszczędza się na oświetleniu jezdni ani na żłobkach, że pieniądze powinny iść na drzewa i trawniki, a nie na bilbordy, a budżet powinien być obywatelski, podobnie jak decyzje inwestycyjne. Kiedy zapanuje bezdyskusyjna sprawiedliwość przestrzenna, ład i do tego na deser estetyka…

Dziś, po ofensywie kolejnych cięć, podwyżek i nieuzasadnionych planów inwestycyjnych; po mobilizacji nacjonalistów prowadzącej do tego, że określenie „aktywista” zaczyna więznąć w gardle oraz przy debacie publicznej prowadzonej na poziomie, który (mogę się założyć) każdego dnia skutkuje kolejnymi decyzjami o zagranicznej lub wewnętrznej emigracji, przechodzimy na kolejne poziomy rezygnacji lub – świadomości i determinacji. Szale się wciąż ważą.

* Marta Madejska, badaczka miasta i kultury, animatorka, okazjonalnie edukatorka, kooperatystka spożywcza. Doktorantka Instytutu Kultury Współczesnej UŁ, członkini zarządu Stowarzyszenia Topografie, członkini Komisji Dialogu Obywatelskiego ds. partycypacji przy Urzędzie Miasta Łodzi. Koordynatorka ds. programowych łódzkiego Regionalnego Kongresu Kultury (2011), koordynatorka II Kongresu Ruchów Miejskich w Łodzi. Z pochodzenia i urodzenia warszawianka, wychowywana w pomorskim Bytowie, zamieszkała, pracująca i działająca w Łodzi.

aktywizm_miejski_2

Do góry

***

Ingeborga Janikowska-Lipszyc

Miasto to nie firma, to miejsce do życia

Problemy na poziomie samorządu zazwyczaj są zupełnie niezwiązane z wielką polityką. Czasami jednak podziały partyjne biorą górę. Dyscyplina klubowa w koalicjach jest silna –członkowie umawiają się, że głosują całym klubem i wówczas nie ma zmiłuj. Jeżeli PO jest za, to PiS musi być przeciw. Niekiedy przynosi to jednak pozytywne skutki. Opozycja podejmuje kwestie, którymi by się być może nie zajmowała, tylko dlatego, że chce zrobić coś inaczej niż ci u władzy. 

W czasie trwania samorządowej kampanii wyborczej nikt nie traktował naszego komitetu mieszkańców „Ochocianie” poważnie. Braliśmy co prawda udział w jednej debacie, ale tylko dlatego, że byliśmy jednym z jej inicjatorów. Cały czas miałam wrażenie, że kandydaci z partyjnych komitetów patrzą na nas z przymrużeniem oka. W takiej sytuacji dostanie się do Rady Dzielnicy wydawało się nam czymś nierealnym. Najważniejsze było udowodnienie lokalnym politykom, że istnieje środowisko, które chce działać na warszawskiej Ochocie i ma pomysł na to, co i jak zrobić. Wybór na radną był więc dla mnie miłą niespodzianką.

Radna z innej planety

Tak też zostałam potraktowana przez kolegów z rady – jako niespodzianka. Przez pierwsze pół roku podchodzili do mnie jak do kogoś z innej planety. Nie byłam z politycznego rozdzielnika i nie miałam doświadczenia w pracy samorządowej. Odnosiłam wrażenie, że jestem dla nich mieszkańcem, który uparcie przychodzi na posiedzenia i ni z tego, ni z owego zabiera głos. Jednocześnie jednak moja odrębność sprawiła, że patrzyłam na pewne sprawy z nietypowej perspektywy. Nadal tak jest, że często mówię inne rzeczy niż pozostali radni i myślę trochę inaczej – bardziej pozarządowo.

Problemy na poziomie samorządu zazwyczaj są zupełnie niezwiązane z wielką polityką. Czasami jednak podziały partyjne biorą górę. Dyscyplina klubowa w koalicjach jest silna –członkowie umawiają się, że głosują całym klubem i wówczas nie ma zmiłuj. Jeżeli PO jest za, to PiS musi być przeciw. Niekiedy przynosi to jednak pozytywne skutki. Opozycja podejmuje kwestie, którymi by się, być może, nie zajmowała – tylko dlatego, że chce zrobić coś inaczej niż ci u władzy.

Kim jest samorządowiec?

Mocne osadzenie w strukturach partyjnych daje niektórym radnym poczucie bezkarności, którego ja nie mam. Ręczę twarzą i nazwiskiem za to, co obiecałam w swoim programie. Moi wyborcy rozliczają mnie nieustannie: cały czas mogą się ze mną kontaktować za pośrednictwem portali społecznościowych, grupy mailingowej czy podczas dyżurów. To zupełnie inny układ. Dlatego też zależało mi na utrzymaniu niezależności. Mimo że jestem jedyną radną niezrzeszoną, mam swój konkretny program i za każdym razem głosuję tak, jak sądzę, że zagłosowaliby moi wyborcy. Mam wrażenie, że koledzy z rady z czasem przyzwyczaili się do mnie i zaczęli mnie darzyć większym szacunkiem. Mimo że nie należę do żadnego z klubów, nie mam już poczucia, że jestem ciałem obcym.

Nie twierdzę jednak, że przez samą przynależność do partii radni tracą kontakt z rzeczywistością oraz mieszkańcami i że z tego powodu nie mogą dobrze spełniać swojej funkcji. Radni są różni – niektórzy lenią się przez cztery lata, swoją aktywność ograniczając do podnoszenia ręki na głosowaniach, inni cały czas kontaktują się z wyborcami i działają zgodnie z tym, co z nimi ustalili. Barwy partyjne nie mają w tym wypadku znaczenia i dlatego na sytuację w radzie nie można patrzeć jak na czarno-białą grę sił. Nic bym nie osiągnęła, gdybym uznała, że moi koledzy z powodu przynależności partyjnej są gorszymi radnymi i tylko ja, „bezpartyjny anioł”, mogę patrzeć na nich z boku i ich osądzać.

Dla mnie samorządowiec to ktoś, komu o coś chodzi. Nawet jeżeli jego celem jest wybudowanie hali sportowej w jakiejś szkole, ponieważ uważa, że taka hala jest tam potrzebna, to tego typu szczere przekonanie jest bardziej godne szacunku niż traktowanie pozycji w radzie jako kolejnego szczebla w karierze partyjnej. Moją idée fixe, którą od dwóch lat próbuję zarazić kolegów z rady, pozostaje partycypacja i konsultacje społeczne. Jeśli jakaś sprawa jest naprawdę istotna dla społeczności – jak na Ochocie zagospodarowanie placu Narutowicza czy terenów po bazie MPO na Polach Mokotowskich – to sądzę, że warto z mieszkańcami porozmawiać i poznać ich opinie. Musimy zawsze próbować znaleźć takie rozwiązanie, które nie przekroczy możliwości finansowych dzielnicy, a jednocześnie będzie korzystne dla mieszkańców. Próbuję się z tym przekonaniem powolutku przebijać. Idea partycypacji społecznej jest wciąż czymś nieoczywistym, nawet dla ludzi z lewicy, i nadal budzi kontrowersje.

Nowi mieszczanie przejmują miasto

Dlatego też udział mieszkańców w spotkaniach rady i obywatelska kontrola jej działań są niezwykle istotne. Gdy zapraszam ludzi na posiedzenia dotyczące ważnego dla nich problemu, widzę ciężkie spojrzenia innych radnych mówiące: „Znowu nam to zrobiłaś. Teraz oni będą nas słuchać, a zatem musimy się zachowywać «pod publiczkę», inaczej niż zwykle”. Kiedy na posiedzeniu pojawiają się osoby z zewnątrz, radni zaczynają przywiązywać większą wagę do tego, czego w danej sprawie chcieliby mieszkańcy. Zdarzało się, że to, co początkowo zdawało się gruszkami na wierzbie, pod wpływem presji, którą wywierała obecność mieszkańców, nagle stawało się możliwe do przegłosowania.

Teraz aktywizmem miejskim w coraz większym stopniu zajmują się nowi mieszczanie. Nie chcemy robić rewolucji: chcemy po prostu, by miasto stało się miejscem, w którym da się dobrze żyć. Myślimy o nim w ten sposób: miasto to nie firma, która ma przede wszystkim przynosić dochody, ale miejsce, gdzie mieszkają ludzie, a skoro tu mieszkają, to chcemy, żeby żyło im się jak najwygodniej. By tak się stało, miasto musi się dostosowywać do społeczności, a nie zmuszać ludzi, by naginali się do niego.

* Ingeborga Janikowska-Lipszyc, radna dzielnicy Ochota z Komitetu Wyborczego Wyborców Ochocianie, koordynatorka w programie „Demokracja w Działaniu” Fundacji im. Stefana Batorego (wspierającego m.in. organizacje strażnicze oraz działające na rzecz partycypacji obywatelskiej), członkini Porozumienia Kobiet 8 Marca organizującego warszawskie Manify.

Do góry

***

Hanna Nowak-Radziejowska

Miejska wspólnota zaangażowana 

Czy mural „Bratki” Sasnala w Muzeum Powstania Warszawskiego jest lewicowy czy prawicowy? Nie potrafiłabym zaklasyfikować w ten sposób poglądów artystów i działaczy aktywnie pracujących w mieście. Byłoby co prawda przesadą powiedzieć, że taki podział w myśleniu o mieście nie istnieje. Jednak mam wrażenie, że realizowanie projektów społeczno-kulturalnych nie opiera się na akcentowaniu różnic światopoglądowych, tak jak to zazwyczaj się dzieje w przypadku gospodarki, edukacji, w ogólnym przekazie medialnym. 

Działania miejskie to rodzaj rozpolitykowania w imię walki o dobro wspólne. Konkretne światopoglądy, reprezentowane przez poszczególnych działaczy, artystów, kuratorów, schodzą na drugi plan. Liczy się dobro miasta, czyli w powszechnej percepcji bez znaczenia pozostaje pytanie, czy projekty są „lewicowe” czy „prawicowe”. Ważne, aby realizowały cele istotne dla miejskiej wspólnoty: kształtowały przestrzeń publiczną, estetykę miasta, dobre praktyki w zarządzaniu kulturą; były po prostu ciekawymi działaniami artystycznymi. Dla mnie miejski aktywizm to doświadczenie pracy z rzadkim w Polsce przywilejem nieetykietowania poglądów. Ta sytuacja daje poczucie wolności i bezpieczeństwa. Młodzi ludzie – animatorzy kultury, aktywiści – mogą czuć się członkami wspólnoty zaangażowanej.

Uśpieni pod stereotypami

Piszę to z perspektywy kilku projektów tematycznie związanych z ważnymi polskimi rocznicami. Współpracując przy powstawaniu scenariuszy wydarzeń, często zauważałam, że my, Polacy, wcale nie jesteśmy tak spolaryzowani, jak można wywnioskować z mediów. A stosunek do historii – „lewicowy” i „prawicowy” – to często zwykły powierzchowny schemat, publicystyka. Nasza wspólnota jest dość silnie zbudowana wokół pamięci historycznej, ale uśpiona i ukryta pod stereotypami. Przy tego typu projektach historycznych można ją ponownie odkryć, pozwolić jej funkcjonować. Zazwyczaj najważniejsza okazuje się po prostu autentyczność, prawdziwość poszukiwań.

Efekt końcowy projektów, w których brałam udział, pokazywał, że artyści o „lewicowych” czy „prawicowych” poglądach przy realizowaniu prac wcale swoich ideologii nie akcentowali. Zastanawianie się nad prawicowością lub lewicowością wielu projektów nie miało sensu. Ważny był natomiast proces, czas spędzony na poszukiwaniu tego, co ważne dla każdego z twórców. A ten czas zapewniały instytucje dające w miarę neutralne ramy działalności, takie jak MPW czy Dom Spotkań z Historią.

Państwowcy vs. konsultanci

Osobiście widzę jednak inną różnicę światopoglądową wśród miejskich aktywistów. Rozróżniam tych, którzy są nastawieni na działania „propaństwowe” i realizację zmiany w kulturze przez budowanie mocnych instytucji, oraz tych, którzy wszystko, co dobre w kulturze, sprowadzają do oddolnych, konsultacyjnych działań społeczno-pozarządowych. I choć w pierwszym odruchu nie są to przestrzenie wykluczające się, a wręcz takie, które powinny się wzajemnie wspierać, to jednak te dwa sposoby myślenia przekładają się na naszą sytuację w kulturze miejskiej tu i teraz.

Z doświadczenia wiem, że większość urzędów i instytucji cierpi przede wszystkim na brak kreatywnej wizji tworzenia kultury, sprowadzając pracowników instytucji samorządowych do roli urzędników, których sprawność mierzy się poprawnie przeprowadzoną procedurą przetargu, przygotowania umowy itp. Pomysłów na dobre projekty oczekuje się od organizacji pozarządowych, a sama praca nad spójnością planów jest dziełem przypadku i nietrwałych politycznych interesów.

Co to jest miejska nowoczesność?

Jest to o tyle ciekawe, że podświadomie przyjmujemy, iż większość instytucji i urzędów nie musi działać nowocześnie. Staramy się nie myśleć o tym, jak wielkie możliwości – nie tylko finansowe – tkwią w tych miejscach.

Dla mnie realizowanie projektów kulturalnych zawsze było rodzajem aktu wiary w możliwość dokonania zmiany. Pomimo różnych doświadczeń wciąż wydaje mi się, że dobry projekt może przełożyć się na rozwój gospodarki, poprawę infrastruktury itp., zgodnie z przekonaniem, że kultura jest prawdziwym kapitałem. Każde działanie, nad którym pracuję, rozpatruję w kategoriach budowania ruchu społecznego, czyli siły niosącej zmianę, dla której dany temat będzie miał wymiar wspólnotowy, angażujący uczestników i odbiorców. Który będzie budował poczucie wartości i jednoczył ludzi wokół konkretnych zagadnień, dając szanse na wymianę poglądów w bezpiecznej sytuacji – we wspólnocie.

Polacy cierpią na brak odważnych i dobrze zarządzanych instytucji. Sądzę, że aby liderzy i społecznicy mieli szansę realizowania działań miejskich, niezbędne jest właśnie to odgórne dobre zarządzanie. Natomiast wśród miejskich aktywistów pokutuje niestety przekonanie, że wystarczy oddać programowanie i tworzenie wizji w ramach konsultacji mieszkańcom lub po prostu bardziej dopuścić organizacje pozarządowe do pracy. Bardzo mało wśród warszawskich aktywistów dyskutuje się o tym, jak zarządzać instytucjami, pracować w samorządzie, co to znaczy być urzędnikiem, pracownikiem instytucji kultury – nie w sensie dyskusji, jak powinna wyglądać kultura w Warszawie, ale odnosząc się do etosu i celu takiej pracy, jej codziennych problemów.

* Hanna Nowak-Radziejowska, animatorka kultury, koordynatorka wielu projektów kulturalnych, m.in. „Festiwal Niewinni Czarodzieje” (Muzeum Powstania Warszawskiego), „4 czerwca Wyłącz System” (Dom Spotkań z Historią).

aktywizm_miejski_3

Do góry

***

Marek Matczak

Zielona walka o miasto

Powiadają, że ekologia miejska to temat szeroki jak rzeka, a delikatny jak przyroda. Jest ona dzisiaj przede wszystkim walką mieszkanek i mieszkańców o otaczające nas środowisko – czyli o zdrowie oraz publiczną przestrzeń w mieście. I nieodłącznym elementem demokracji lokalnej. 

Nikt nie słucha głosu mieszkańców

Dbanie o zdrowie stało się ostatnio priorytetem dla wielu osób. Chodzi zwłaszcza o aktywne spędzanie czasu. Wiąże się to z potrzebą odpowiedniej przestrzeni do spełniania takiego trybu życia, takiej jak ścieżki rowerowe, parki z odpowiednimi alejkami do biegania i spacerowania, ale również odpowiednio sprofilowane schody, a przy nich windy dla matek z wózkami oraz dla osób poruszających się na wózkach. Przestrzeń musi być dla nas wszystkich bezpieczna, a to oznacza wyrównywanie dostępu do parków i ogrodów, do widoku na drzewa, do obcowania z przyrodą.

Istotnym problemem w mieście są spaliny i hałas, a przez to również organizacja i dostęp do komunikacji publicznej. Bardzo często są to tematy ignorowane przez władze albo poruszane po łebkach. Te zagadnienia trzeba brać pod uwagę podczas planowania przestrzeni, tymczasem problemów z zatwierdzaniem odpowiednich planów zagospodarowania miejscowego nie brakuje. Bardzo często nie bierze się pod uwagę zastrzeżeń zgłaszanych przez mieszkańców oraz organizacje społeczne. W wielu przypadkach drzewa zostają wycięte podczas budowy nowych budynków mieszkalnych, a cenne przyrodniczo jeziorka sprowadzone do roli bajora na osiedlu. To wszystko dzieje się mimo interwencji u władz miasta i protestów społecznych. Brak planów miejscowych to również problem z zabudową miejsc zagrożonych podtopieniami i zatykaniem kanałów napowietrzających miasto.

Ciekawą inicjatywą społeczną, poruszającą także aspekt ekonomiczny zdrowego życia jest Kooperatywa Spożywcza, organizująca na osiedlach sprzedaż świeżych warzyw i owoców. To inicjatywa odwołująca się do działań spółdzielczych oraz wprowadzająca w miejski krajobraz „bazar”, którego istnieniem wiele europejskich miast się szczyci i używa go do promocji, podczas gdy u nas w miastach drobny handel rugowany jest z przestrzeni publicznej.

Poczucie bezsilności narasta

W polskich miastach mnożą się konflikty pomiędzy lokalnymi społecznościami a władzami miejskimi. Pomimo iż w Warszawie istnieje Komisja Dialogu Społecznego ds. Środowiska Przyrodniczego, w której pracach biorą udział organizacje pozarządowe zajmujące się szeroko pojętą ochroną środowiska, wpływ komisji na działania władz jest znikomy. Wydaje się, że komisja jest jedynie katalizatorem społecznych emocji, co powoduje, że wielu ekologów miejskich przestaje uczestniczyć w posiedzeniach, uważając, że to jedynie rozmowa ze ścianą.

Dodatkowo podczas wybuchów kolejnych konfliktów w dzielnicach okazuje się, że oburzeni obywatele nie wiedzą, że taka komisja w ogóle istnieje – nie wspominając o tym, że bardzo często nie mają pojęcia, który radny miejski czy też dzielnicowy został wybrany z ich okręgu. Sami radni, co zakrawa na absurd, o takim konflikcie dowiadują dopiero się z prasy.

Brakuje zatem odpowiedniego łącznika między obywatelem a władzą. To radni powinni być pierwszymi, którzy rozwiązują takie konflikty, wyjaśniają sprawy oraz reprezentują obywatelki i obywateli przed rządzącymi ratuszem. Pozostawieni sami sobie mieszkańcy walczą z aparatem urzędniczym, podpierającym się bardzo często źle interpretowanymi przepisami prawnymi. Zaś obywatelom pozostają protesty na ulicy oraz pisanie apeli o sprawiedliwość. Takie pisma często nie są podparte paragrafami prawa, co dla wielu urzędników je dyskwalifikuje. Poczucie bezsilności tymczasem narasta.

Prawo nie nadąża

Konflikty usiłuje się rozładowywać za pomocą modnych od niedawna konsultacji społecznych. Nie zaprzeczam, że są one potrzebne, ale wydaje mi się, że nie do końca spełniają oczekiwania, skoro po roku czy dwóch okazuje się, że ich wyniki nie są brane pod uwagę w realizacji projektów. Jest tak na przykład w przypadku obecnej rewaloryzacji Ogrodu Krasińskich.

W ostatnich latach obserwowałem wiele miejskich konfliktów, począwszy od protestów w sprawie Jeziorka Czerniakowskiego, przez obronę Pola Mokotowskiego i Ogródka Jordanowskiego przy ul. Szarej na Powiślu przed zabudowaniem, a skończywszy na obecnym oburzeniu mieszkańców Muranowa o wycięcie przeszło trzystu drzew w Ogrodzie Krasińskich. Jestem pewien, że konflikty lokalne na tle ekologicznym będą nadal się pogłębiały. Obywatelki i obywatele miast są coraz bardziej świadomi swoich praw oraz zainteresowani przestrzenią, w której żyją. Nie jest im obojętne środowisko rozumiane jako całość – począwszy od stosunków sąsiedzkich, a skończywszy na parkowych drzewach i przejściach dla pieszych czy ścieżkach rowerowych.

Nasze prawo nie nadąża za zmianami w społeczności miejskiej, nie wspominając o mentalności wielu radnych, którzy działają w oderwaniu od własnych wyborców i uważają, że wystarczy raz na cztery lata wystartować w wyborach. Odpowiadam – nie, dzisiaj to nie wystarczy! Trzeba być blisko mieszkańców i wsłuchiwać się w ich głos.

Ekologia miejska jest traktowana przez dzisiejszą władze po macoszemu, ale coraz bardziej staje się elementem lokalnej demokracji dbającej o nasze zdrowie poprzez środowisko i przestrzeń, w której żyjemy.

Oto są aspekty polityczno-społeczne, z którymi my, działacze Ruchów Miejskich, musimy się zmierzyć. Ale czy zmierzy się z nimi obecna władza? Dziś funkcjonujące demokratyczne narzędzia nie wystarczają, aby zarządzać tak wielkim i skomplikowanym organizmem, jakim jest miasto. Być może istnieje potrzeba wymyślenia ich na nowo.

* Marek Matczak, poeta, wieloletni działacz społeczny w Warszawie, w latach 2009–2012 wiceprzewodniczący Partii Demokratycznej, obecnie współprzewodniczący warszawskiego koła partii Zieloni. Swoje wiersze publikuje na blogu „Skrzypnięta Szafa”

Do góry

***

* Autorzy koncepcji numeru: Wojciech Kacperski, Anna Piekarska, Ewa Serzysko

** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk

 „Kultura Liberalna” nr 213 (6/2013) z 5 lutego 2013 r.