Jak bowiem obalać argumenty tak słabe, że obalenia nie potrzebują? Jak wykazać niedorzeczność poglądów, która przed oczyma nie tylko się nie chowa, ale po oczach bije? Wreszcie, jak rozsądnie rozmawiać z ludźmi, którzy działają nie z rozumnych pobudek, ale wyłącznie z chęci utrudnienia życia innym?
Wystarczy przyjrzeć się słowom najzajadlejszych przeciwników związków partnerskich, by dostrzec, że nie o wielkie sprawy tu chodzi, nie o obronę Polski, chrześcijaństwa, moralności, nie o ratowanie naszych dzieci przed pełzającą obyczajową degeneracją, nie o zachowanie europejskiego dziedzictwa kulturowego, ale o czystą, banalną, niczym nieuzasadnioną zawiść i złośliwość, o pragnienie skrzywdzenia innych dla dzikiej rozkoszy z tego płynącej. Wszyscy wiemy przecież, że ani homoseksualizmu, ani nieformalnych związków, w jakich już żyją miliony Polaków, nie zlikwiduje się za pomocą sejmowego dekretu. Skoro zaś nie można tych ludzi usunąć, należy jak najbardziej uprzykrzyć im życie. „Kopnij psa, bo i tak nie odda” – oto jedyna „filozofia” stojąca za postępowaniem polskiej prawicy.
„Nie ma przecież wątpliwości, że pomiędzy dwoma mężczyznami albo dwiema kobietami może istnieć jedynie przyjaźń, nie miłość, a już zupełnie nie miłość małżeńska”, mówił poseł Artur Górski z Prawa i Sprawiedliwości. „Miłość małżeńska prowadzi do prokreacji, osoby tej samej płci nie mogą się rozmnażać, nawet teoretycznie”. Na czym polega rozmnażanie teoretyczne, poseł Górski nie wyjaśnił. Nie szkodzi. I tak wiemy, że związki partnerskie, podobnie jak czarny prezydent Stanów Zjednoczonych, oznaczają dla niego „koniec cywilizacji białego człowieka”.
„Społeczeństwo nie może fundować słodkiego życia nietrwałym, jałowym związkom osób, z których nie ma żadnego pożytku, tylko ze względu na łączącą ich więź seksualną”, to z kolei słowa Krystyny Pawłowicz z PiS. Jeśli miarą akceptacji związku jest jego przydatność, a tę mierzymy tylko i wyłącznie liczbą dzieci, dlaczego nie pójdziemy dalej? Dlaczego akceptujemy małżeństwa bezdzietne? Dlaczego parom z jednym dzieckiem nie odbieramy choćby części praw – są wszak o połowę mniej pożyteczne niż pary z dwójką dzieci? Dlaczego nie nakładamy na panny i kawalerów ustawowego obowiązku zamążpójścia? Wreszcie, dlaczego godzimy się na opłacanie ludzi, których okres społecznej przydatności już dawno minął? Dobijmy wszystkie osoby po siedemdziesiątce. Nawet jeśli wcześniej dorobiły się gromadki dzieci, związek, w którym żyją także jest już „bezproduktywny”, a budżet kosztuje o wiele więcej niż bezdzietni młodzi.
„Zjawisko związków jednopłciowych jest sprzeczne z naturą” – raz jeszcze Krystyna Pawłowicz. Argument naturalności czegoś lub jej braku jest chyba najbardziej niedorzeczny. Przed niespełna stu laty w większości krajów zachodnich za sprzeczne z naturą uznawano przyznanie kobietom prawa głosu, nie mówiąc już o czynnym udziale w życiu politycznym. Gdyby poseł Pawłowicz urodziła się kilkadziesiąt lat wcześniej, trybunę sejmową mogłaby obejrzeć co najwyżej z galerii dla publiczności! Usłyszałaby wówczas, jak jej „reprezentanci” całkiem poważnie mówią, że miejsce kobiety jest w domu, a nie w sejmie; że do uprawiania polityki jest zbyt głupia; wreszcie, że jej obowiązkiem wobec społeczeństwa jest rodzenie dzieci, a nie mędrkowanie w parlamencie. Kobieta-polityk – toż to gwałt na naturze, powiedziano by Pawłowicz jeszcze kilka dekad temu!
Związki partnerskie „ekshibicjonistycznie pozwalają obnosić w przestrzeni publicznej skłonności seksualne, czym naruszają poczucie estetyki i moralności większości Polaków” – to także słowa posłanki PiS. Czy naprawdę nikt z przeciwników homoseksualistów nie dostrzega, że to nie oni narzucają się nam ze swoją seksualnością, ale że to my oceniamy ich według surowszych kryteriów niż osoby heteroseksualne? Kiedy chłopak powie „pocałowałem swoją dziewczynę”, jest romantykiem, kiedy powie „pocałowałem swojego chłopaka”, epatuje homoseksualizmem. Kiedy trzyma dziewczynę za rękę na ulicy, okazuje sobie uczucie, kiedy za rękę trzyma się dwóch mężczyzn, dają dowód zwierzęcej chuci, czym obrzydzają innych. Ale skoro homoseksualizmu należy zakazać nie tylko ze względu na jego nienaturalność, ale i brzydotę, dlaczego nie pójść dalej?! Usuńmy z przestrzeni publicznej nie tylko homoseksualistów, ale wszystkich ludzi estetycznie ujemnych! Zakażmy małżeństw brzydkim, grubym, pryszczatym, zanadto łysym lub owłosionym, wreszcie starym, chorym i kalekim (cóż jest bardziej nieestetycznego niż deformująca ciało starość i choroba). Niech na ulice wyjdą tylko pary ładne, a wszystkim nam zrobi się lepiej.
Słowa, które ze strony polskich posłów padły wczoraj w sejmie, nawet osobę postronną przyprawiają o mdłości. Jak czuć się musieli ludzie, których ustawa dotyczy bezpośrednio i którzy wczoraj byli obecni na parlamentarnej galerii dla publiczności, trudno sobie wyobrazić. Jak czuć musi się człowiek, któremu w jego własnym kraju – choć nie zrobił nic złego – władza mówi, że jest zdegenerowany, hedonistyczny, że jego życie zasługuje na potępienie, że jest nieprzydatny, nieestetyczny, chory, że tak naprawdę nie kocha swojego partnera, bo z natury kochać go nie może? Czym różni się wczorajsza dyskusja od przedstawionej w „Lincolnie” Stevena Spielberga debaty w amerykańskim Kongresie, w której czarni Amerykanie słuchają argumentów przeciwko zniesieniu niewolnictwa? Argument mówiący, że zmiana prawa byłaby „sprzeczna z naturą”, pada w obu przypadkach!
Chyba najbardziej kuriozalne jest jednak w tym wszystkim to, że w naszym sejmie wszystkie powyższe i pokrewne im słowa wypowiadali ludzie z ugrupowania „Solidarna Polska” oraz partii, która rzekomo „Polskę solidarną” miała budować. Kto zatem według polskiej prawicy na ową solidarność zasługuje? Wszyscy Polacy jako obywatele jednego kraju? Nie, tylko Polacy zgodni z naturą!
Immanuel Kant, a za nim jeden z największych filozofów liberalnych w historii Isaiah Berlin powiadali, że z „pokrzywionego drzewa ludzkości nic prostego nie da się wyciosać”. Jesteśmy różni, nie ma w tym nic złego i należy się z tym pogodzić.