Jan Tokarski 

Łamanie przepisów drogowych jako obywatelski obowiązek

Motto: „A gdyby tu było NAGLE przedszkole w przyszłości?!”

Zacznę od ekspiacji w duchu Lance’a Armstronga: tak, przekraczałem dozwoloną prędkość. I dostałem w zeszłym roku za to trzy mandaty. Wszystkie podczas jednej wyprawy – na wczasy nad morze i z wczasów znad morza. Dwie z tych trzech wpadek miały miejsce w gminie Rzeczenica, której mieszkańców i władze chciałbym w tu serdecznie pozdrowić. Po otrzymaniu w ciągu raptem dwóch tygodni rzeczonych trzech mandatów w pierwszej chwili poczułem się winny. „Łamię przepisy, a więc zachowuję się nieodpowiedzialnie” – pomyślałem. Po głębszym rozważeniu sprawy, doszedłem jednak do wniosku, że jest ona o wiele bardziej złożona, a być może nawet, że prawdziwszy jest pogląd odwrotny, zgodnie z którym to wszędzie tam, gdzie żadnych przepisów nie złamałem, zachowałem się nieodpowiedzialnie.

Rozważmy rzecz na konkretnym przykładzie. Jedziemy „gierkówką” z Katowic w stronę Warszawy. Dwa pasy jezdni w jedną, dwa pasy w drugą stronę. Szerokie pobocze. Co jakiś czas widzimy znak ograniczający dozwoloną prędkość do 70 km/h (jest tak niemal wszędzie, gdzie do głównej jezdni dochodzą jakieś drogi boczne). Zjeżdżamy na prawy pas i redukujemy tempo jazdy do 90 km/h. Gwarantuję Państwu, że rezultat tego eksperymentu będzie zawsze i niezmiennie jeden: zobaczymy wyprzedzające nas masowo samochody jadące lewym, przeznaczonym do szybszej jazdy pasem.

Zareagować na efekt tego eksperymentu można dwojako. Pierwszą opcją jest irytacja: „Jak to?” – możemy zapytać – „Jadę dobre 20 kilometrów ponad dozwoloną prędkość i wszyscy mnie wyprzedzają?”. Drugą – ta przychodzi trudniej, acz jest koniec końców bardziej racjonalna – uznanie, że ograniczenie prędkości to jedno, a bezpieczeństwo na drodze to drugie.

Bo skąd właściwie wzięło się przekonanie, że znaki drogowe dotyczą tego, co się dzieje na drodze? Ostatnią osobą, która jeszcze w to wierzy w Polsce A.D.2013, zdaje się minister Nowak. Wszyscy wiemy doskonale, że jest inaczej. Jak? Ano tak, że znaki drogowe dzielą się przynajmniej na dwie kategorie: „znaki drogowe budżetowe” i „znaki drogowe właściwe”. Pierwsze stawiane są po to, żeby zasilić budżet. Minister Rostowski (którego poziom samozadowolenia gwarantuje brak jakiejkolwiek hipokryzji) zupełnie otwarcie założył niebagatelne wpływy, jakie one wygenerują dla budżetu. Drugie rzeczywiście mają jakiś związek z tym, co w danym miejscu dzieje się na drodze i – jako takie – budżetu nie zasilają. Pierwsze są przejawem inicjatywy naszych urzędników, ich pro-aktywności, zdolności do myślenia wykraczającego poza schematy, wreszcie (nie bójmy się tego powiedzieć) kreatywności. Drugie są koniecznością, racjonalnym zabezpieczeniem ograniczającym ilość wypadków.

Co w związku z tym? Otóż postuluję wprowadzanie oficjalnego rozróżnienia na znaki drogowe właściwe i budżetowe. Jako obywatel chciałbym wiedzieć, kiedy przekraczanie dozwolonej prędkości jest skrajną nieodpowiedzialnością, bo stwarza niepotrzebne niebezpieczeństwo na drodze, a kiedy jest wyrazem obywatelskiej troski o stan narodowego budżetu. Więcej! Proponuję, aby za przekroczenie prędkości w przypadku tych drugich wprowadzić inny system punktacji (w pierwszym przypadku karne punkty pozostają). Zebrane za przekraczanie prędkości w miejscach oznaczonych znakami drogowymi budżetowymi punkty ponad pewną granicą dawałyby zniżki na paliwo, w empiku czy McDonaldzie. Powinno się również nadawać status honorowego obywatela miasta wszystkim tym, którzy zgromadzą najwięcej punktów w miastach swojego zameldowania (przynajmniej wszędzie tam, gdzie liczba mieszkańców przekracza 100 tys.).

Oczywiście pozostaje pytanie: jak oddzielić jedne znaki od drugich? Jak zrobić to szybko, tanio i w taki sposób, aby kierowca zawsze wiedział, z jakim znakiem ma do czynienia? Najlepiej byłoby, moim zdaniem, znaki drogowe budżetowe oznaczyć dodatkowo przyczepionym u góry słomianym niedźwiadkiem. Dlaczego niedźwiadkiem? – zapyta ktoś. Jak to dlaczego? Żeby można było użyć cytatu z klasyki polskiego kina: „Ty wiesz, co my robimy tym misiem? Otwieramy oczy niedowiarkom! Patrzcie! – mówimy – To jest nasze, własne i to nie jest nasze ostatnie słowo!”.

* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”.

„Kultura Liberalna” nr 213 (6/2013) z 5 lutego 2013 r.