Magdalena M. Baran

Żeńska końcówka

Chyba każdy pamięta jakieś koszmary szkolnego dzieciństwa. Niektórych nawet po latach w snach prześladuje psychopatyczna matematyczka albo wuefista-czarny charakter, godzinami każący robić przewroty w przód i w tył. Takich koszmarów w prawdzie nie miewam, ale czasem czkawką odbija mi się wspomnienie głosu pewnego pana, który trafiając palcem w pierwszą pozycję na liście w dzienniku, mruczał pod nosem „Baranówna do tablicy”. W powietrzu od razu dawało się wyczuć nadciągające kłopoty. I szło bynajmniej nie o wiedzę czy niewiedzę, ale o głęboką chęć pokazania młodej wówczas dziewczynie, gdzie jest jej miejsce. A miejsce było ponoć tam, gdzie przenosiła niewiastę ta specyficzna forma nazwiska.

Niektórzy powiedzą, że tradycyjna, obecna w naszej kulturze i nie tak dawno jeszcze używana dość powszechnie. Pokazuje przecież przynależność do tej czy innej rodziny, wspomaga identyfikację czy budowanie tożsamości (i nic, że wielu obcokrajowcom trudno było pojąć, iż przykładowo Giza, Gizina i Giżanka to wciąż osoby z tej samej familii). Inni powiedzą, że forma to wręcz konserwatywna, nieprzystająca do dzisiejszych realiów; zaś jeszcze kolejni wskażą w niej na szowinizm (a w skrajnych przypadkach i na mizoginizm, choć to już gruba przesada). Nie miejsce to, by tłumaczyć skąd się wzięła i dlaczego forma ta zagościła w językach Słowian, gdzie kobiecie przytrafiała się nawet utrata własnego imienia, na rzecz bycia Maciejową, czyli żoną Macieja. Dość powiedzieć, iż forma odojcowska czy odmężowska nieuchronnie wiązała istnienie kobiety z istnieniem tego albo innego mężczyzny. Feministki powiedzą, że sankcjonowała pewną zależność, podległość, a nawet specyficzną „własność”. Co więcej, taka forma podkreślała również stan cywilny niewiasty, czego niekoniecznie dziś sobie życzymy. I choć fakt ten wykorzystywany był niegdyś przez zadowolone ze swego stanu artystki, dziś niekoniecznie zyskuje grono zwolenniczek

W Polsce, poza oczywistą odmianą wynikającą z gramatyki języka, nikt nikomu w dowód form odojcowskich czy odmężowskich nie wpisuje. Nie toczy się też debata na ten temat, co najwyżej któraś z nas powie, że najzwyczajniej sobie czegoś nie życzy. Tyle. Inna sytuacja ma jednak miejsce w Czechach, gdzie ostatnio żeńskie końcówki męskich nazwisk stały się przedmiotem debaty. Rzecz przybrała na sile w czasie kampanii wyborczej przed niedawnymi wyborami prezydenckimi, gdy kandydat Obywatelskiej Partii Demokratycznej (ODS), Přemyslaw Sobotka, ogłosił, że popiera usunięcie żeńskiego przyrostka „-ova”, przyklejanego do nazwisk zarówno czeskich, jak i zagranicznych (choć, jak się okazuje, w czeskim prawie istnieje luka pozwalająca Czeszkom zamężnym z obcokrajowcami na zaniechanie żeńskiej końcówki).

„Jestem fanem sportu – argumentował Sobotka. – Gdy oglądam telewizję, dziwi mnie to, że cały czas mówi się o Serenie Williamsovej”. I nawet jeśli jego słowa (choć nie w sensie politycznym) znalazły zrozumienie u części współobywateli, choć współczesne, wyemancypowane Czeszki (ale i Słowaczki) niekoniecznie chcą, by ich nazwisko wskazywało „przynależność do ojca, a później do męża”, to praski Instytut Języka Czeskiego pozostaje nieubłagany. „Brak końcówki prowadzi do zaburzenia zasad lingwistycznych, a to z kolei powoduje nieporozumienia” – wyjaśniał niedawno Pavel Štěpán.Mimo to przygotowano nowelizację stosownej ustawy, która pozwalałaby rodzicom na dokonanie wyboru, z jaką formą (męską czy żeńską) nazwiska chcą zarejestrować w urzędzie nowonarodzoną córkę. „To zachcianka garstki kobiet” – argumentowała podczas debaty bezpartyjna senator Eliška Wagnerová. Inne argumenty? Językowa i obyczajowa tradycja.

W myśl tych ostatnich senat Republiki Czeskiej odrzucił nowelizację ustawy. Postępowym Czeszkom zabrakło niewiele, bo tylko jednego głosu. Głosu, który nikogo do niczego by nie zmuszał, niczego by nie negował, a po prostu dawały wybór. 25:26. Tak głosowali czescy senatorowie. Jednak czytając czeskie wiadomości, przeglądając wyniki sondaży błyskawicznie przeprowadzonych przez tamtejsze portale internetowe, da się zauważyć, iż decyzja ta nie spotkała się ze szczególnym entuzjazmem. Nie chodziło przecież o rewolucję, ale o danie wyboru. O krok naprzód, którego Czeszki najwyraźniej potrzebują.

* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.

„Kultura Liberalna” nr 213 (6/2013) z 5 lutego 2013 r.