Można w jego stylu powiedzieć, że jest to liberalizm z wyjątkowo ludzką twarzą. Jego książki, jego polemiki – między innymi z sędziami Sądu Najwyższego USA, są traktowane jak kanony współczesnych debat politycznych i prawniczych. Można go określić jako świeckiego wyznawcę, a nawet jako „proroka” praw człowieka i – jak to sam znakomicie określił w tytule jednego ze swych słynnych dzieł – „proroka” imperium prawa. Przy okazji – z polskich akcentów – wiem od Tomka Pietrzykowskiego, że Dworkin, poproszony o przysłanie swojego szczególnego zdjęcia na rzecz katowickiego uniwersytetu wysłał następującą fotkę: on na Harleyu-Davidsonie na tle Wielkiego Kanionu, odwrócony tyłem do kamery, ubrany w czarną skórę z wypisanym harley’owską czcionką „Laws Empire”.
Miałem zaszczyt poznać go osobiście w Oksfordzie, słuchałem jego wykładów, uczestniczyłem w jego seminarium. Tamtejsi studenci zwykli go określać za pomocą amerykańskiego powiedzonka o ludziach, którzy całym swym jestestwem odpowiadają „To ja!” na pytanie: „Kto ma najszybszą spluwę na Zachodzie?”. Taki był – porywający mową ciała i sposobem mówienia, barwny i atakujący. Zgadzał się z dominującym w Oksfordzie i na Harvardzie przekonaniem (dzieląc je ze swym skądinąd głównym adwersarzem, słynnym Herbertem Hartem), że spór o słowa jest sporem o realny kształt społecznego świata. A spierał się znakomicie. Jeden z tych sporów wiódł z twórcą nowoczesnego ujęcia pro-religijnego prawa natury w świecie anglosaskim, Johnem Mitchelem Finnisem. Na zawsze pewnie zostanie związana z tym anegdota. Otóż ci dwaj Panowie przez ładnych parę lat mieli służbowe oksfordzkie mieszkania – niczym przysłowiowi w polskiej kulturze Paweł i Gaweł – jeden nad drugim.
Doświadczyłem też sam zadziorności charakteru Dworkina. Otóż uczestniczyłem w jego zajęciach akademickich skonstruowanych w następujący sposób: na każdy cotygodniowy wykład (odbywany w cyklu jednego trymestru) był zaproszony jeden krytyk danego poglądu Dworkina, mówiący mniej więcej przez trzy czwarte czasu, a w pozostałej części główny bohater nie pozostawiał na swym gościu suchej nitki. Można by rzec – cały Dworkin. Jako najlepiej sobie radzącego zapamiętałem w miarę jeszcze wówczas młodego Andreia Marmora z Jerozolimy, dziś uznawanego za jednego z najważniejszych obrońców nowego pozytywizmu prawniczego, dyrektora Centrum Prawa i Filozofii na Uniwersytecie Południowej Kalifornii.
Natomiast spór, bez znajomości którego nie można ukończyć żadnego porządnego wydziału prawa w żadnym miejscu świata to właśnie spór z Hartem. W zasadzie od niego zaczęła się światowa kariera Dworkina. W kontrze do Harta formułuje on tezę, która została powszechnie przyjęta jak źródło mogące rozwiązać – także polityczne – węzły gordyjskie czasów wielokulturowości. Teza – która ostatnio i w Polsce jest żywo dyskutowana – iż gdzie jak gdzie, ale w prawie tkwi zawsze (!) jedna prawidłowa odpowiedź. To ostateczne, właściwe i słuszne rozwiązanie dotyczy nawet najtrudniejszych przypadków (słynnych dworkinowskich hard cases). Jej źródło ma tkwić w prawach człowieka, wspieranych – prócz przepisów prawnych – przez wywodzone jeszcze z czasów rzymskich zasady prawa i już obecne cele prawa (u Dworkina – polityki prawa). Ostatecznie musi ją sformułować sędzia, symbolicznie określony mianem Herkulesa. Sędzia, który nie podziela tego poglądu, jest szkodliwym społecznie słabeuszem, wyraźnie złośliwie nazwanym od imienia Harta Herbertem. Teza ta jest między innymi wspierana przez koncepcję pojmującą prawo jako odcinki niekończącej się powieści (law as a chain of novels). Prawo jest pisane przez kolejne rozstrzygnięcia prawnicze i kolejne pokolenia. Dodając ponownie polski polityczny i prawniczy smaczek można by to zobrazować odwołując się do znakomitych zdań odrębnych Profesor Ewy Łętowskiej jako Sędzi Trybunału Konstytucyjnego (np. religia na świadectwach maturalnych) i powiedzieć za Dworkinem, że dzisiejsze zdanie odrębne Łętowskiej będzie jutrzejszym prawem.
Trzeba też przyznać otwarcie, że – jak wielu anglosaskich intelektualistów – Dworkin był niezwykle krytycznie usposobiony wobec politycznej kultury Starego Kontynentu, a jego argumenty nadają się do dalszych poważnych rozważań. Uznawał on podział filozofii praktycznej na filozofię „od środka na zewnątrz” i „od zewnątrz do środka”. Ta pierwsza ma charakteryzować kulturę wyrastającą z Wysp Brytyjskich i kontynuowaną z jeszcze większym pragmatyzmem w USA. To nie tylko istota prawniczej kultury precedensów, ale i całego myślenia publicznego. Jej symbolem pozostaje niespisanie Konstytucji Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii, ale i niemożność zniesienia Konstytucji USA (i pozostawienie jedynie możliwości wnoszenia poprawek). Raz podjęty pomysł na dane społeczeństwo nie może ulegać całkowitej zmianie, gdyż to oznaczałoby budowanie nowego społeczeństwa. W Europie kontynentalnej jest dokładnie odwrotnie – gdy mamy poważniejszy problem, automatycznie myślimy o zmianie konstytucji (czego najgorętszym przykładem jest Francja i jej kolejne Republiki, a i innym państwom wiele do tego „ideału” nie brakuje). Z tego punktu widzenia polityka kontynentalna to dziecinada, co gorsza dziecinada, która już wywołała dwie wojny światowe. Skutkuje ona również całkowicie odmiennym statusem dialogu politycznego. Filozofia anglosaska (idea znanych światowo debat oksfordzkich) uznaje, że im lepsze są argumenty jednego uczestnika dyskusji tym lepiej dla drugiego, gdyż pozwalają mu doszlifować argumenty własne i lepiej tworzyć samego siebie. Ponownie – w tradycji kontynentalnej im bardziej dyskusja doprowadza do wyniszczenia przeciwnika, tym lepiej. Filozofia anglosaska ma wzmacniać podmiotowość, kontynentalna ją niweczy. Nie przesądzając racji Dworkina, można niestety wskazać na polski przykład. Dzień w dzień okazuje się, iż nasza rzeczywistość polityczna pracowicie wspiera dworkinowską perspektywę. Wspominając choćby – i nie odnosząc się do meritum naszych rozmyślań – wczorajsze słowa Janusza Palikota wobec Wandy Nowickiej kończące jego przemówienie po decyzji sejmowego klubu Ruchu Palikota o wykluczeniu marszałkini z szeregów partyjnych.
Na naszych łamach na pewno pojawi się szersza analiza dorobku Dworkina, uwzględniająca niektóre z jego bardziej szczegółowych i bieżących acz ponadczasowych uwag. Odniosę się do konkretnego politycznego przesłania jednej z jego prac „Life’s Dominion” (co można przetłumaczyć jako „Królestwo Życia”). Zajmując się tam problematyką aborcji i eutanazji, Dworkin dochodzi do niezwykle interesującego sformułowania świeckiej świętości życia, co najmniej, jego zdaniem, porównywalnej ze świętością wywodzoną religijnie. W przypadku aborcji ma to oznaczać: po pierwsze, konieczność ważenia świętości życia już ukształtowanego ze świętością życia potencjalnego; po drugie, uzupełniającą konieczność przedsięwzięcia wszelkich kroków publicznych, wspierających urodzenie, od bezpłatnych konsultacji medycznych, ale i społeczno-moralnych, po bezpośrednie wspieranie logistyczno-finansowe matek stojących przed dylematem: urodzić czy też nie (przy okazji przypomnieć należy świecki dialog ze stanowiskami religijnymi, na przykład „punkty zostawiania nowonarodzonych”, nie mówiąc o antykoncepcji zapobiegającej HIV itd.).
Jako akademik nie mogę nie wspomnieć także o poważnej krytyce Dworkina. Do najtrafniejszej zaliczam zarzuty Rogera Cotterrella z uniwersytetu londyńskiego – zacnego Queen Mary & Westfield College – który uważa iż Dworkin większość tez pościągał z angielskich i amerykańskich klasyków, do czego nie był łaskawy się przyznać. Moje własne badania potwierdzają z jeszcze większą mocą obserwacje Cotterrella. Ale nawet jeśli mamy trochę racji, i nawet jeśli owa chęć bycia najszybszą spluwą na Zachodzie czasami nazbyt ponosiła Dworkina, to i tak czapki z głów wobec konstrukcji i nośności jego dzieł.
Na pewno greccy antenaci, z którymi dzisiaj zasiadł do wiecznej dysputy, byli i będą z niego dumni. Akurat do niego wypada powiedzieć: „Wielkie Dzięki! Hej! Udanych sympozjonów, od których nigdy nie jest się pijanym ! Do zobaczenia!”.