Ziścił się tym samym sen Janusza Palikota, który od dawna zabiegał o poparcie Kwaśniewskiego. Jednakże przekonanie, że były prezydent miałby – niczym polityczny mesjasz – przynieść lewicy nową jakość, opiera się na typowej dla lidera Ruchu Palikota perspektywie zwycięstwa formy nad treścią. Tu zaś zarówno treść, jak i forma przedsięwzięcia budzą wątpliwości.

Sytuacja na sejmowej lewicy wygląda następująco. SLD, nie mogąc oderwać się od poczucia uwielbienia dla Edwarda Gierka, od dawna zdaje się zmierzać w stronę swojego końca. Palikot z kolei, z braku happeningowych pomysłów, traci rezon i na ślepo pędzi przed siebie, przekraczając kolejne granice niepowagi. W zawiłej telenoweli o możliwej współpracy dwóch partii szczęśliwe zakończenie jest zaś niewiadomą, a to po części przez fakt, że jednym i drugim trudno określić, czego tak naprawdę chcą. Przewidywanie, że objęcie przez byłego prezydenta patronatu nad tym chaotycznym i niskiej jakości przedstawieniem doprowadzi do magicznej zmiany na lepsze, zakrawa na skrajną naiwność. To tak, jakby oczekiwać, że celebrycka twarz na opakowaniu produktu, poprawi jego smak. Tymczasem produkt o nazwie „polska lewica” jest raczej nieświeży i nie ma wielkich widoków na poprawę jakości, a żaden napis na wyborczym plakacie tego nie zmieni.

Z tej perspektywy dziwi podkreślanie roli, jaką w projekcie miałby odgrywać na przykład Marek Siwiec. Czy jest on na tyle ważną i znaną osobistością, albo czy dysponuje wystarczającym autorytetem, by przyciągnąć wyborców? Działanie takie nie niesie nic ponad medialny szum. Zapowiedziane zaangażowanie ze strony szeroko lubianego Ryszarda Kalisza również nie zmienia wiele, poza tym, że być może zwiastuje jego początek w Brukseli – lecz jednocześnie koniec w SLD. Co trzeba bowiem zaznaczyć, SLD do udziału w nowym projekcie Kwaśniewskiego się nie pali. Leszek Miller ma swoje urazy, ale ma też swój rozsądek i nic dziwnego, że nie wsiada do pojazdu, który ma znanego kierowcę, ale jest rozklekotany jeszcze zanim wystartował. Niewykluczone, że zmieni zdanie, gdy przygotowania do startu będą bardziej zaawansowane, choć dla losu lewicy nie ma to wielkiego znaczenia. Żadne nazwisko nie zastąpi realnej agendy działania, której tam po prostu nie widać.

Brak perspektyw na realną zmianę rzuca się w oczy tym dobitniej, że zapowiedziana współpraca dotyczyć ma wspólnej listy do Parlamentu Europejskiego, nie zaś generalnej współpracy politycznej. Wybory te to rzecz jasna szansa na przyciągnięcie znanych ludzi dobrze płatnymi stanowiskami. Ludzie owi mogą zapewnić lewicowej liście większą popularność. Lecz cóż oprócz tego? Markowi Siwcowi być może to wystarczy. Wyborcom, do których rzekomo kierowana jest ta propozycja, raczej nie.

Tyle jeżeli chodzi o treść. Sama forma – jak na nową lewicową jakość – również nie wygląda najlepiej. Oto można by powiedzieć, że spotkało się paru panów, którzy porozmawiali w swoim męskim gronie o podziale stanowisk, by następnie zastanawiać się, jak owe stanowiska zdobyć. Wyszło im więc, że postawią na czele Europy Plus trochę medialnych osobistości, podzielą miejsca na listach pomiędzy różne partie, i z 15 proc. poparcia zrobi się może 25 proc. Przyzwyczajony do przymusowego przepraszania Palikot może przepraszać Wandę Nowicką ile razy zechce, ale nie zmieni to faktu, że po raz kolejny paru mężczyzn autorytatywnie podyktowało warunki, z którymi można się pogodzić lub które pozostaje kontestować.

Ten odgórnie realizowany projekt, powstający w trakcie klęczenia przed Kwaśniewskim, nie ma w sobie wiele ani z inspirowania się oddolnymi zmartwieniami ludzi, ani z lewicowej wiary w lepszą przyszłość. Koncentrowanie się na „silnej polskiej reprezentacji” w Europie w czasach, gdy przeżywa ona kryzys, o czym mówił były prezydent, nie ociera się przecież o problemy inne, niż instytucjonalne słabości Unii. Martwienie się tym nie jest ani specjalnie lewicowe, ani też nie zapowiada robienia w PE czegoś szczególnie innego, niż robiliby tam choćby przedstawiciele obecnych władz – a wszak ma tu chodzić o realną alternatywę. Więcej w tym projekcie wyborczej kalkulacji niż lewicowej myśli.

To, że Aleksander Kwaśniewski rozdrabnia się, angażując swoje siły w inicjatywę skłóconych i postępujących jak dzieci polityków lewicy, wskazuje na jakość polskiej sceny politycznej. Skoro były prezydent gotów jest zrezygnować ze swojej uprzywilejowanej pozycji na rzecz projektu tak niepewnego i narażonego na regularną kompromitację, to opcje są dwie: albo strasznie mu się nudzi, albo ryzykuje wiele, bo jest już tak źle, że woli zrobić cokolwiek niż bezczynnie trwać. Ryzyko owe z pewnością ma swoje granice. Prawdopodobne jest więc, że sam w wyborach nie wystartuje, a z czasem będzie projektowi użyczać bardziej nazwiska niż realnego wsparcia. Być kapitanem drużyny gwiazd, która nie ma taktyki ani zgrania, to nikła frajda. Jeżeli nie chce się przesiadywać na widowni, to lepiej zostać tylko jej trenerem.