Jacek Wakar

Hopkins gra Hitchcocka

Czas, kiedy ceremonia wręczenia Oscarów wywoływała u mnie przyspieszone bicie serca, zdaje się minął bezpowrotnie. Kiedyś zdarzało mi się zarywać noce, aby oglądać na żywo, kto ile dostał, i ściskać kciuki za swych faworytów. Podobnie jak nie spałem, aby śledzić w latach 90. słynne walki bokserskie Evandera Holyfielda z Mikiem Tysonem, włącznie z tą, w której ten drugi odgryzł pierwszemu kawałek ucha. Tych akurat nie żałuję, choć teatr to był niezrównany.

Teraz było mi wszystko jedno, czy „Operacja Argo” wygra z „Lincolnem”, czy odwrotnie. Oczywiście, widziałbym odrobinę perwersji w uznaniu Bena Afflecka za najlepszego reżysera, ale co tam… Sens najwyższy miałoby to, gdyby najlepszym reżyserem Akademicy z Hollywood ogłosili Michaela Hanekego, ale na to zdobyć się nie potrafili. W kategorii aktorskiej rozstrzygnięcie znane było od dawna. Daniel Day-Lewis miał dostać swoją trzecią statuetkę i ją oczywiście dostał. Nie żebym się czepiał – to wybitny aktor, każdy jego występ z miejsca staje się wydarzeniem. Tym razem zagrał Lincolna wyciętego ze spiżu, gotowego do natychmiastowego przetransponowania na pomnik. Bez Day-Lewisa nie byłoby „Lincolna” Spielberga, Oscar należał mu się jak za niemal każdą z jego ról. Tyle tylko, że nagrodzenie Day-Lewisa za „Lincolna” podkreśla nużącą przewidywalność Oscarów. Niczego nowego póki co nie można się po nich spodziewać.

Traf chciał, że w przeddzień ceremonii obejrzałem „Hitchcocka” nieznanego mi wcześniej reżysera Sachy Gervasiego. Film pominęła Akademia nawet przy nominacjach, co z jednej strony wydaje się zrozumiałe, bo jest to zaledwie wdzięczny lekki drobiazg, ale z drugiej jednak odrobinę dziwi, bo taki skądinąd suto dopieszczony nominacjami (i zasłużoną statuetką dla Jennifer Lawrence) „Poradnik pozytywnego myślenia” to nic innego jak oryginalna, przyznaję, ale jednak komedia romantyczna. Zatem „Poradnik…” – tak, a „Hitchcock” – nie. Dobrze. Dziwi jednak nie brak nominacji dla Gervasiego, filmu roku i tak dalej i tak dalej, ale niezauważenie Anthony’ego Hopkinsa w roli tytułowej oraz Helen Mirren grającej jego żonę Almę. Dziwi i sporo mówi o zapatrywaniach szacownych Akademików. Najwyraźniej wolą oni marmur niż piankę. Ich sprawa.

Oglądanie Hopkinsa i Mirren w grze pełnej czułości, choć niewolnej od wpisanej w ich postacie uszczypliwości, stanowi wyjątkową przyjemność. Mirren umie być władcza, ale i oddana mężowi. Jest ironiczna, ale też ciepła. Dawno rozgryzła starego Hitcha i przed nią nie ma on tajemnic. Fascynuje rzadka lekkość w prowadzeniu roli i absolutna pewność w dozowaniu gestów i grymasów. Helen Mirren, aktorka fascynująca, wie doskonale, że kamera wszystko uwypukla, woli więc grać mniej niż za dużo.

Anthony Hopkins jest natomiast dla dzisiejszego kina tym, kim dla polskiego teatru był niegdyś Tadeusz Łomnicki. Myślę, że to ta sama skala talentu czy – jak kto woli – genialności. Wielki mistrz, a może dla niektórych genialny potwór. Pamiętam, jak przed laty grał Nixona w filmie Stone’a, pamiętam jego Hannibala Lectera w „Milczeniu owiec” albo, na przeciwległym biegunie, kamerdynera z „Okruchów dnia” Ivory’ego, albo C.S. Lewisa z „Cienistej doliny” Attenborough. To nie był wielki film, ale zostało po nim szlachetne partnerowanie Hopkinsa i Debry Winger (kto dziś przypomina sobie tę znakomitą aktorkę?) oraz sekwencja, po której pozostawało najczystsze wzruszenie. Oto Lewis Hopkinsa tłumaczy małemu chłopcu śmierć jego matki. Słowa więzną w gardle, bo z całą swoją wiarą nie jest w stanie mu uzasadnić, dlaczego tak właśnie musi być.

Hitchcocka zagrał Hopkins z zadziwiającą lekkością oraz ironią, która nigdy nie przeradzała się w pamflet. W tym samym mniej więcej czasie autora „Psychozy” w telewizyjnym miniserialu zagrał też Toby Jones. Brytyjski aktor stworzył ponoć postać antypatyczną, skupiając się na wszystkich słabościach i paranojach reżysera. Hopkins uniknął jednowymiarowości portretu, ukazując Hitchcocka bez uwielbienia, ale z nutą sympatii. Począwszy od charakteryzacji, poprzez ton głosu, aż do śmiesznych małych i skrzętnie ukrywanych kompleksów. Można było stworzyć z twórcy „Psychozy” postać większą niż kino. Wielki aktor wolał jednak dostrzec w nim nietuzinkowego człowieka, którego łatwo polubić.

Niewielki film Gervasiego może być nauką dla innych artystów, aby patrzyli na tuzy kina lub innych dziedzin życia bez koturnów. Ani nie malowali ich samą żółcią, ani też nie robili tego na klęczkach. A przez adeptów aktorstwa kreacja Anthony’ego Hopkinsa może być traktowana niczym drobiazgowa partytura, lekcja rozkładania roli na mniejsze elementy, z których potem buduje się spójną całość. Bardzo bym chciał – choć to inna bajka – żeby Hitchcockiem Hopkinsa w polskim kinie był Wałęsa w interpretacji Roberta Więckiewicza. To jednak inny kaliber, inna presja, zatem i szanse marne.

* Jacek Wakar, szef działu Publicystyki Kulturalnej w Drugim Programie Polskiego Radia. 

„Kultura Liberalna” nr 216 (9/2013) z 26 lutego 2013 r.