W końcu dokonano rewitalizacji i oddano mieszkańcom piękny (choć zdania w tej kwestii były podzielone) miejski plac, z drzewami, ławkami, wodą i – co mnie osobiście najbardziej ucieszyło – darmowym, bezprzewodowym Internetem. Potem ktoś nagle zaczął go demolować. No i co zaproponowali urzędnicy? Stwórzmy regulamin, nałóżmy zakazy, to wymiecie stamtąd wandali. Owszem, ale razem z nimi wymiecie także pozostałych użytkowników. Od jakiegoś czasu w Warszawie wiele mówi się o placu Grzybowskim, ale wciąż stwarza on problemy. Kiedy był brzydki, kłopotem była jego brzydota, a teraz, jak jest już ładny, jest nim to, że ktoś nie chce, by taki był. W gruncie rzeczy chciałbym, żeby nadal coś było z nim nie tak, bo dzięki niemu wciąż mówimy o przestrzeni miejskiej. A to temat, który wciąż sprawia nam trudności.

Tydzień temu na debacie wokół budowy wysokościowej w Warszawie Michał Borowski, były naczelny architekt miasta, bardzo trafnie stwierdził, że problemem dla miasta nie są wieżowce, ale zła jakość przestrzeni publicznej. Pomimo moich obaw związanych ze stawianiem wieżowców, zgadzam się z nim w stu procentach. Nie dbamy o naszą przestrzeń miejską: albo nie mamy na to czasu, albo nie dostrzegamy wartości w ciągłych próbach ulepszenia jej. Wciąż pokutuje myślenie, że to władze miasta powinny coś z tym zrobić, a my jesteśmy tylko odbiorcami. One jednak nic nie robią, bo jak już coś zrobią, to jest źle – a tak przynajmniej nikt się nie oburza. I koło się zamyka. O naszej przestrzeni nie myślimy także z innego, smutniejszego powodu – przywykliśmy już do jej brzydoty. Gdy wracamy z Zachodu i napatrzymy się, jak pięknie może być, po powrocie przeżywamy lekki szok. To uczucie jednak po chwili mija i jakoś się przyzwyczajamy. Sami jednak nie zbierzemy się i nie zrobimy nic. Oczywiście, jak wszędzie, zawsze znajdzie się szaleniec, który wpadnie na pomysł, żeby zrobić coś i to robi, oddolnie, małymi krokami, ale to wyjątek od reguły. Najlepiej wychodzą nam za to grodzenie, stawianie kamer i tworzenie zakazów.

No dobra, ale jak jednocześnie zachować ładny plac i nie musieć w żaden sposób ograniczać do niego dostępu (przyjmując założenie, że jednym z ideałów miejskiej przestrzeni publicznej jest jej dostępność)? Musimy pogodzić się z tym, że… będzie czasami niszczony. Powiem więcej, to dobrze, że wandale parokrotnie dewastowali plac Grzybowski, to dobrze, że samochody go rozjeżdżały. Prawdę mówiąc, ktoś mógłby zrobić coś jeszcze – żebyśmy wszyscy mogli zrozumieć, że naprawdę warto jest mieć jakieś wspólne dobro, które wymaga naszej troski. Władza zaś powinna zrozumieć, że dopóki mieszkańcy nie będą w pełni włączani w proces przebudowy placów, dopóty będą je niszczyć. I nie chodzi tutaj tylko o to , żeby ich zapraszać – władza jest dla nas, to ona powinna przyjść do nas, a nie my do niej. Wydaje mi się, że w kontekście konsultacji społecznych do ideału brakuje jeszcze tylko tego.

Cała historia z tym „regulaminem” na placu Grzybowskim koniec końców prawdopodobnie nie wypali, bo po ostatnich rozmowach urzędników dzielnicy z fanami deskorolek uznano, że to niezbyt dobry pomysł – to oczywiście pozytywna konkluzja, ale dopóki mieszkańcy nie poczują, że przestrzeń ta jest naprawdę ich, będzie martwa, niczyja i oszpecana.

Za miesiąc ma ruszyć projekt animacji placu Mariensztackiego przy udziale ludzi z „Project For Public Spaces” z Nowego Jorku. Trzymam kciuki za powodzenie tej akcji. Liczę, że może dzięki temu zaczniemy myśleć o przestrzeni miejskiej jako kształtowanej przez to, jak z niej korzystamy, a nie dyktującej nam, co możemy w niej robić.