„Całe te niniejsze wywody zakładają tezę, iż liryka pozostaje w takim samym stopniu niezależna od ducha muzyki, w jakim sama muzyka, w pełni swej nieograniczoności, nie potrzebuje obrazu ani pojęcia, lecz je tylko obok siebie toleruje.”
Nietzsche
Pytanie: Czy istnieją szczęśliwi improwizatorzy?
Odpowiedź: Wyłącznie!
Improwizacja bluesowa od pewnego, niezbyt nawet wysokiego, poziomu biegłości jest dla każdego gitarzysty szczęściem nieustającym. Gdy ma z kim grać, gdy ma gdzie, gdy ma za co – nic innego robić już nie musi ani nie chce. I nawet o niczym nie myśli. Nieustająca nirwana. Palce same biegną po strunach, serce śpiewa, duch ulata…
Bywa też, że nie ma z kim grać, i wtedy nici ze szczęścia. Po głowie chodzą różne motywy, czasem brząkniesz parę dźwięków dla sprawdzenia… I czekasz, aż ktoś przyjdzie do garażu i pociągnie temat. No i jest, przyszedł, odpala swój instrument, łapie tonację, prowadzi zasłyszaną myśl… ale trochę inaczej, po swojemu, oddala się od głównego motywu, wymusza zmiany harmoniczne… przychodzą następni i… dzieje się muzyka. Soul!
Imitacja – nieustająca radość każdego improwizującego bluesmana. A wcześniej, przed bluesem – milowy kamień w rozwoju muzyki, od którego Europa zaczynała swą polifoniczną przewagę nad resztą świata. Dla tej sztuki – osiągnięcie epokowe. Dla literatury – natchnienie. Gdy imitacja dotyka państwa… bywa różnie, w zależności, czy gorszy ustrój podciąga się do lepszego, czy też na siłę wprowadzają nam kopię tego, co znają skądinąd. Nie wszystko, co dobre dla sztuki, jest dobre dla polityki, choć w końcowym rachunku, w wielkim koncercie narodów – imitacja jako metoda chyba się opłaca. Ludzie wolą imitować bardziej lepsze niż gorsze, a od tego zaczyna się wspinaczka ku własnym szczytom. Nawet jeśli – jak dziś w Polsce – niezdarna i powolna, to przynajmniej już bez czerwonego kamienia u szyi.
Semper in altum
Mówię o narodzinach i odrodzinach. Genesis demokracji z ducha polifonii, gdzie każdy głos ma prawo do swojej wersji, a wszystkie razem, korzystając z rozszerzającego się zakresu wolności – ale i gwarantującej bezpieczeństwo dyscypliny – harmonijnie dążą do wspólnego dobra i piękna, tolerując obok siebie obrazy i pojęcia. I nie tolerując chaosu.
Teza główna: nowożytna demokracja, poza kilkoma pozorami, nie ma nic wspólnego z jednopłciowym duchem nietrwałej antycznej demokracji greckiej, funkcjonującej przez krótką dziejową chwilę dzięki niewolnictwu, przemocy, gospodarczemu wyzyskowi i dominacji Aten nad archipelagiem słabych państewek po przypadkowo wygranych wojnach perskich.
Trójpodział władz – zapomniany dziś prawdziwy fundament zachodniej demokracji –wymyślił Monteskiusz wcale nie w oparciu o wzory greckie. Równolegle teoretyzował Jean-Philippe Rameau, kompozytor i kodyfikator systemu dur-moll. Efekt? Fantastyczny! Przełomowe idee są rozwijane nie tylko na gruncie, na jakim się zrodziły. Falami o różnej długości i przenikalności promieniują do innych dziedzin sztuki i do odległych nieraz dziedzin kultury. Również do kultury politycznej i do teorii polityki.
Tu mamy do czynienia z konwergencją muzyki i nauki o ustroju. Monteskiusz pierwszy dostrzegł polityczne korzyści ze skodyfikowania harmonii i pierwszy zauważył inspirujące zróżnicowanie ról: kompozytora, wykonawcy i rodzącej się krytyki muzycznej, wydającej sądy o dziele. A to wykombinował właśnie Rameau, szukający jakiegokolwiek myślowego oparcia dla krytyki, bez której nie może być mowy o zdrowym rozwoju jakiejkolwiek sztuki! On – powszechnie krytykowany niemerytorycznie – żądał tylko prawa do krytyki fachowej i szukał dla tego prawa jakiegoś przekonującego uzasadnienia. A to podchwycił jego (prawie) rówieśnik – Monteskiusz.
Muzyka kształtuje obywatela
Dziś też teoretycy ustroju powinni interesować się kulturą, bo wielkie inspiracje – niepojętymi drogami – przychodzą do polityki… spoza polityki. Wewnątrz są zwykle negacją poprzedniej idei lubo tejż lichą reduplikacją. W najlepszym wypadku – imitacją, zmutowanym powtórzeniem na nieco tylko wyższym poziomie.
Na początku zachodniej demokracji była muzyka! Do nowożytnej europejskiej demokracji doszliśmy poprzez europejską polifonię – nie przez Ateny. Stamtąd wzięliśmy tylko terminologię, przydatki i pozory. To duch muzyki na różnych poziomach swej organizacji kształtował w nas obywateli, by – po odrzuceniu wizji dionizyjskich i apollińskich, które przestały opisywać jakikolwiek wycinek cywilizacji – domagać się nowych mitów globalnych i lokalnych. Mity epoki postmitycznej powoli się reformatują. Bez nich nie zdołamy pojąć istoty siebie, a z nimi… tysz.
„Dopowiedz jednak i to, osobliwy cudzoziemcze: ile lud musiał wycierpieć, nim mógł stać się tak pięknym!”. Tako rzecze Nietzsche w zakończeniu swego dzieła.