Na moście do starego miasta przysiadł zmęczony nieco rzeźbiony turul, na polach za miastem, mimo pory roku, snuły się już mangalice. Atmosfera iście uniwersytecka – zimowe seminarium, podczas którego kreśliłam środkowoeuropejską opowieść o Europie, niekończące się dyskusje, to znów mecz Ligii Mistrzów, krem z kasztanów albo wizyta w lokalnym spa. Niby normalnie, ale w atmosferze dało się wyczuć niepokój. Bo jak reagować, gdy władze wydziału już zastanawiają się nad wymiarem narzucanej odgórnie reorganizacji? Jak reagować słysząc, iż finanse – ponoć niezależnej – uczelni mają być regulowane i ścisłe kontrolowane przy pomocy mechanizmu centralnego? Jak w końcu obliczyć rzeczywiste koszty wykształcenia każdego ze studentów, który w myśl znowelizowanej właśnie konstytucji będzie musiał zrewanżować się państwu za nakłady, jakie poniosło ono na jego edukację? Na tym jednak nie koniec.
Trzeba przyznać, iż Orbán najzwyczajniej się przyczaił. Przemykał przez unijne szczyty w zasadzie nie dając nikomu powodów do podejrzeń. Fakt, ostatnio pokrzyczał trochę w Warszawie, ale krzyki te nie odbiegały specjalnie od orbánowskiej normy. Wszak wyprostował co obiecał (przynajmniej w szerokim tego słowa znaczeniu), dopilnował unijnych finansów dla swego kraju na kolejne lata. A że nie chwalił się szczególnie zmianami, jakie planuje na własnym podwórku… Przecież nie musiał. Na unijnych salonach śnił po cichu sen o idei Wielkich Węgier, a w zaciszu gabinetów dopilnowywał, by legislacyjne pomysły, odrzucone wcześniej przez węgierski Trybunał Konstytucyjny, i tak stały się obowiązującym (a co gorsza prawdopodobnie trudnym do zmienienia) prawem. Po raz kolejny wykiwał przy tym naród, który jeszcze kilka lat temu dał mu wyborczy mandat, a dziś pluje sobie w brodę, bo został przez premiera potraktowany niczym stado „bezmyślnych świń”. Bo choć poparcie poleciało na łeb na szyję, pełen samozadowolenia Orbán wciąż wywraca kraj do góry nogami. I jeszcze powtarza, że takiego urządzenia świata (Węgier) „chciał sam Bóg”.
Gdy w ostatni poniedziałek, 11 marca, węgierski parlament – choć lepiej powiedzieć partia Fidesz – przegłosował 22 poprawki do obowiązującej konstytucji, komentarze popłynęły szeroką rzeką. Większość autorów utyskuje szczególnie na proceduralne ubezwłasnowolnienie węgierskiego Trybunału Konstytucyjnego, które po latach podchodów stało się faktem. Zmiany Fidesz przeforsował praktycznie samodzielnie. Opozycja pod wodzą Attilli Mesterhazy’ego, uznawszy, że „udział w tym przedstawieniu nie ma sensu”, zbojkotowała obrady i dołączyła do protestujących na placu Kossutha organizacji pozarządowych. Jobbik, dla zachowania pozorów, wstrzymał się od głosu. 22 poprawki do Wielkanocnej Konstytucji (jak swą ustawę zasadniczą określają sami Węgrzy) stały się zatem faktem. Pytanie co wnoszą i jak daleko – tym razem – przesunięto granice fideszowego absurdu.
Węgierscy komentatorzy podkreślali, iż już sama konstytucja godziła w podstawowe wartości, na jakich zbudowana jest Unia. Cóż bowiem myśleć o akcie, gdzie indywidualna wolność może być rozważana tylko w zestawieniu (we współpracy) z wolnością innych? Jak rozstrzygać problem solidarności, gdy praca rozumiana jest nie jako prawo, ale jako obowiązek każdego człowieka? Jak myśleć o społeczeństwie, skoro w samym akcie występuje pomieszanie pojęć, które nie do końca pozwala rozstrzygnąć czy konstytucja jest dla obywateli tego kraju (w tym mniejszości) czy ogranicza się do etnicznych Węgrów? Co to za wspólnota, którą (idąc za słowami preambuły) ma „pobłogosławić – lub jak tłumaczą inni «zbawić» – Bóg”. Skoro zatem mamy akt „narodowo etnocentryczny, kolektywistyczny i paternalistyczny”, to jak szukać w nim miejsca dla (rozumianego w duchu Karty Praw Podstawowych) prawa własności, praw społecznych, wolności rozwoju itd. Już sami węgierscy konstytucjonaliści przyznają, iż prawa te stały się w ich kraju „niemożliwe do obrony”.
Katalog przegłosowanych poprawek przyprawia o zawrót głowy. Na razie Orbán ograniczył się w prawdzie do 22 z zapowiadanych 47, ale do kolejnych wyborów ma jeszcze mnóstwo czasu. I tak Węgry staną się niebawem krajem, gdzie małżeństwo będzie konstytucyjnie definiowane jako związek mężczyzny i kobiety. Przy całym międzynarodowym oburzeniu na taką dyskryminację ze względu na płeć, warto jednak dodać, iż kwestie związków partnerskich czy małżeństw jednopłciowych, to nie jedyny problem, jaki rodzi ten zapis. Oto bowiem nowelizacja konstytucji definiując w taki a nie inny sposób małżeństwo, de facto identycznie definiuje rodzinę. I tylko taka postać rodziny może być prawnie chroniona i wspomagana. Rodziną – o czym już mówią węgierscy prawnicy – nie będzie zatem babcia czy ciotka adoptująca osierocone dziecko. Jeśli by posunąć ten absurd dalej, to może wdowa powinna poślubiać brata swego męża, by jej dzieci na traciły państwowego wsparcia…
Żeby jednak było „po równo” nowelizacja uderzyła także w związki wyznaniowe. Każdy z nich – nawet wiekowy, znany i szanowany – by stać się oficjalnym Kościołem, będzie musiał uzyskać aprobatę parlamentu. Tylko wówczas będzie zwolniony z płacenia podatków, otrzyma nie tylko możliwość zbierania datków od wiernych, ale i wsparcie wspaniałomyślnego państwa. Inna rzecz, że już słychać głosy, iż niektóre związki wyznaniowe – niezależnie od swej historii i „popularności” – mogą mieć z taką rejestracją poważny problem. Nowelizacja przywraca bowiem zapisy uchylonej przez Trybunał Konstytucyjny ustawy, która, choć obowiązywała krótko, doprowadziła do spadku liczby Kościołów na Węgrzech z 370 do 32.
Katalog zmian uzupełniają wspomniana na początku, posunięta do granic absurdu kontrola edukacji wyższej, kolejne ograniczenia nałożone na media i politycznych rywali (bo tylko media państwowe będą mogły emitować zarówno bezpłatne, jak i płatne spoty wyborcze), zniwelowanie roli Trybunału Konstytucyjnego, czy wreszcie idiotyczny zapis dotyczący zakazu żebrania w „w określonych obszarach przestrzeni publicznej”.
„Jesteśmy otwarci na dialog z Unią Europejską. Węgry pozostaną krajem demokratycznym” – zapewnia węgierski minister spraw zagranicznych János Martonyi, niemal dobrowolnie wystawiając się na ocenę Komisji Weneckiej. José Barroso dyplomatycznie mówi o unijnych wątpliwościach, a w tym samym czasie szef niemieckiej dyplomacji Guido Westerwelle apeluje o karanie państw, które łamią zasady demokracji i prawa człowieka. Tymczasem Fidesz czeka aż nowelizację ustawy podpisze prezydent János Áder. Wielu marzy o tym, by prezydent użył prawa weta, ale przecież trudno oczekiwać, by kalał własne polityczne gniazdo, tym bardziej, że do odrzucenia jego decyzji potrzeba zwykłej parlamentarnej większości, którą Fidesz ma.
Póki co zadowolony z siebie turul strzepnął piórko i niewątpliwie szykuje się do kolejnej rundy dyplomatycznej szermierki z Unią. Gdzieś ustąpi, gdzie indziej postawi na swoim i… na pozór wszyscy będą zadowoleni. I tak aż do kolejnych nowelizacji ustawy zasadniczej. Skoro Orbán „ustawił” już Trybunał, Kościoły, rodziny, studentów, a nawet żebraków, to ani chybi zabierze się w końcu za prawdziwe mangalice. Miast spokoju, polityka w chlewie. A wszystko to w ramach troskliwego pochylenia się nad kolejnym dobrem narodowym…