Katarzyna Kazimierowska

Niepodległa Polka B

„Dzień kobiet” to z jednej strony kino społecznie zaangażowane w walkę z nieuczciwym kapitalizmem, z drugiej – piękna historia o ogromnej sile kobiecej solidarności. Maria Sadowska, piosenkarka i reżyserka, w swoim pełnometrażowym debiucie wybrała historię małomiasteczkowej siłaczki, która na własnych błędach uczy się walki o swoje prawa. Nie jest to jednak feministyczny moralitet, raczej uniwersalna przypowieść o maluczkich uciśnionych. Jedyną różnicę stanowi fakt, że kobieta zamiast roli ofiary przybiera rolę jedynej sprawiedliwej.

[yt]y9iFkzOh1nM[/yt]

Wspaniale, że „Dzień kobiet” wszedł do kin akurat 8 marca, z okazji tak znaczącego, choć mocno wyblakłego już w swej wymowie święta. Skończyło się wręczanie hurtem goździków, deklaracje wsparcia idei bliskich kobietom czy wprowadzanie praw ułatwiających nam wypełnianie ról matek, partnerek czy pracownic. Z drugiej strony, święto to nie zbudowało podstaw ogólnonarodowego ruchu solidarności kobiet, choć tego zapewne życzyłyby sobie organizatorki marcowych Manif. Podejrzewam też, że wymowa filmu dużo bardziej przemawia do masowej kobiecej wyobraźni niż hasło tegorocznego przemarszu, z którym niekoniecznie wszystkie Polki się identyfikują. Nie dla każdej hasło to brzmi czytelnie i zrozumiale. Ale przy odrobinie dobrej woli „Polka niepodległa” też może się wpisać w rzeczywistość małych ojczyzn, lokalnych problemów i cichych dramatów kobiet z małych miejscowości, które nagle muszą walczyć o siebie.

Od kapo do jedynej sprawiedliwiej

Wspomniana tu walka o własną niepodległość jest elementem, który łączy manifowe hasło z „Dniem Kobiet” Sadowskiej. Ci, którzy pamiętają głośny przed kilku laty proces pracownic Biedronki przeciwko firmie, znają właściwie fabułę filmu. Tamta sprawa zaczęła się od pozwu zatrudnionej w dyskoncie Bożeny Łopackiej. Wygrany proces otworzył drogę kolejnym poszkodowanym, a sama Łopacka stała się symbolem walki o prawa pracowników wielkich firm. Reżyserka postanowiła wykorzystać prasowy reportaż, żeby uchwycić tę powieść w szerszym kadrze. W związku z tym w filmie pojawia się wiele zazębiających się ze sobą wątków. W ich centrum stoi główna bohaterka – Halina, pracownica sieci „Motylek”, kasjerka. Gdy zostaje awansowana na kierowniczkę sklepu, krok po kroku zmienia się jej perspektywa. Z jednej strony – i to zostało wypunktowane przez Sadowską – awans stanowi jej drogę do niezależności. Halina bierze kredyt na mieszkanie i zauważa: „Po raz pierwszy mam własny pokój”, jakby przemawiała przez nią Virginia Woolf. Z drugiej strony, stanowisko daje jej władzę. I tej władzy nad pracownicami – dawnymi koleżankami – uczy nowej kierowniczki jej przełożony. Halina z kobiety wrażliwej na kłopoty innych staje się służbistką, nazywaną przez pracowniczki „kapo”, która wymusza na swoich podwładnych nieuczciwe i sprzeczne z prawami pracownika i człowieka praktyki. Ale metamorfoza Haliny okazuje się pozorna – tak naprawdę pozostaje kukłą w rękach korporacji, która przemawia przez jej usta. Nasza bohaterka, niczym pracownica Amwaya, poddana zostaje korporacyjnemu praniu mózgu, ale mimo to nie staje się do końca trybikiem w maszynie, której celem jest słowo na „p”, czyli „produktywność”. Po prostu pozwala sobą manipulować – ze strachu przed utratą pracy i świeżo nabytej niezależności. I w tej walce o niepodległość tak naprawdę niepodległość zupełnie traci. Co więcej, w spirali matactw, stresu i seksualnej manipulacji ze strony przełożonego pozostawiona zostaje samej sobie, bez możliwości oparcia się na rodzinie czy koleżankach z pracy. Halina powoli zaczyna dostrzegać, że jej mozolna walka o niezależność zaczyna zamieniać się w walkę o to, by tej pracy nie utracić – z poziomu wyższego statusu nagle może spaść do punktu wyjścia. By tak się nie stało, Halina jest gotowa na szali położyć wszystko – czas dla rodziny, relacje z córką, przyjaźń z koleżankami z pracy. Sama zaczyna zachowywać się tak, jak ją nauczono w korporacji: w walce o swoje nie ma solidarności. Gardzi swoim szefem, ale w sytuacji bez wyjścia zaczyna się do niego upodabniać. To problem wielokrotnie poruszany przez feminizm – kapitalizm, wpuszczając kobiety na teren do tej pory zdominowany przez mężczyzn, każe im grać w męską grę. Tu nie ma miejsca na solidarność, bo ludzie korporacji są rozliczani ze słupków „produktywności”. Jest za to miejsce na mobbing, wyzysk i łamanie praw pracowniczych.

Halina reprezentuje przeciętną polską kobietę z niedużego miasteczka: jest atrakcyjną, choć zaniedbaną czterdziestolatką, samotną matką nastolatki, samodzielnie boksującą się z życiowymi niepowodzeniami. W jej biografii kumulują się problemy każdej Polki: brak pieniędzy, lęk przed utratą pracy, lęk przed utratą kontroli nad dorastającą córką, brak mężczyzny w łóżku i w życiu. Ta kobieta sama naprawia samochód! Świat w „Dniu kobiet” mógłby być światem bez mężczyzn, tak świetnie kobiety same dają sobie w nim radę. Film Sadowskiej można uznać za feministyczny w tym – kolokwialnym – rozumieniu tego słowa, że ukazani w nim mężczyźni są albo nieobecni, albo niszczą pracę kobiet, albo pozbawiają je godności. Zarówno ich obecność, jak i brak stwarza problemy. Z wyjątkiem dobrodusznego adwokata Haliny, reprezentują to, co najgorsze: kulturę macho, zdradę, seksizm, cynizm, a przede wszystkim zabójczy dla jednostki, mamiący chęcią pomocy, wyzyskujący kapitalizm.

Feministyczny western

„Dzień kobiet” nazwano feministycznym westernem, choć daleko mu do definicji kina gatunkowego. Jeśli jednak wykorzystamy westernową dychotomię świata, gdzie dobro stoi po stronie pracownic Motylka, a zło po stronie korporacji, to dobrym szeryfem staje się tu Halina, która podejmuje walkę zgodnie z literą prawa, zaś nieuczciwi gracze próbują nie doprowadzić do uczciwej konfrontacji nieuczciwymi metodami. Chwała Sadowskiej, że ze swojej bohaterki nie uczyniła ofiary, tylko postać waleczną. Postawa Haliny, gdy postanawia pozwać firmę Motylek i odzyskać dobre imię, przypomina odwagę i bezkompromisowość bohaterek z książki Sylwii Chutnik pt. „Cwaniary”. Autorka, posługując się terminologią wojenną rodem z Polski Podziemnej, mści się na nieuczciwym deweloperze, a sprawiedliwość wymierzają właśnie kobiety. Halina długo działa sama, przechodząc przez wszystkie kręgi sądowniczego piekła, aż zaczyna wątpić w sens walki. I wtedy pojawia się „siła sióstr w niedoli”, scena niczym z hollywoodzkiego melodramatu. Moment, gdy pracownice z Motylka wmaszerowują do sądu, to gwarantowany wyciskacz łez i rzadki obrazek z polskiej biurowej rzeczywistości, w której mobbingowani współpracownicy prędzej odgryzą sobie język niż wstawią się za źle traktowanym przez pracodawcę kolegą czy molestowaną seksualnie koleżanką z biurka obok. Ciekawie Sadowska pokazuje historie kilku pracownic Motylka, motywację każdej z nich, by odważyć się stanąć przeciwko firmie, mimo ogromnego lęku przed utratą pracy. Każda z tych kobiet – prostych, zwykłych, a jednocześnie wyrazistych – jest niczym bohaterka Chutnikowskich „Cwaniar” albo komiksu o superbohaterkach. Są głośne, pyskate, odważne, twardo stąpają po ziemi, ale silne stają się dopiero w grupie. Razem tworzą barwny korowód twarzy, które znamy z kas supermarketów, sklepów spożywczych, salonów kosmetycznych, siłowni. Ten westernowy element w filmie Sadowskiej uwypuklony zostaje zwłaszcza we wspomnianej scenie sądowej, gdy zbliżają się do siebie w korytarzu sądowym dwie grupy: upokorzone i upokarzający, mobbingowane i mobbingujący.

Choć „Dzień kobiet” nie jest obrazem stricte feministycznym – od takiego ujęcia odżegnuje się reżyserka, kładąc nacisk przede wszystkim na walkę o prawa człowieka i pracownika w ogóle – to zwraca uwagę na ważny aspekt: w kasach supermarktów pracują głównie kobiety. Nie jest to praca ani lekka, ani ciekawa, ani ciesząca się szacunkiem społecznym. To praca ludzkiej maszyny, przesuwającej towary i wydającej resztę. Człowiek jest tu właściwie niewidzialny i ma taki pozostać. Ile istnieje takich prac, których nie dostrzegamy? Kasjerki, sprzątaczki, panie na taśmie produkcyjnej – to jest masa niewidzialnych ludzi, których nie dostrzegamy i których wykorzystywanie mało kogo obchodzi. Kobiety z Biedronki pokazały, że tak być nie musi. Sadowska podbiła piłeczkę: niskopłatna, nieciekawa praca to domena kobiet, która stanowi ogromne pole do nadużyć przez korporacje.

Siła sióstr

I tu widać pole do popisu dla marcowych Manif. Wiemy już, że nie ma jednego feminizmu, nie ma jednego nurtu. To, co oglądamy na marcowych demonstracjach, to głos wykształconych, młodych przedstawicielek klasy średniej z dużych miast. Nie spotkamy tam Halinki z Motylka. Może tam była, gdy manifestujące połączyły się solidarnie z pielęgniarkami. Ale od dawna na Manify nie przychodzi, bo feminizm może i jest nośny w akademickich ławach, ale do Polski B nie zagląda. Zapominamy, że Polka niepodległa to także Halina z Motylka. W walce nie wspierały jej organizacje feministyczne. Może zatem pora to zmienić. Hasła walki o prawo do aborcji i związki partnerskie są nośne i potrzebne, ale z reguły nie dotyczą kobiet pracujących w kasie supermarketu. Za to problem niskopłatnych, niewidzialnych prac – jak najbardziej tak. Być może najwyższy czas, żeby Manify zeszły z kolorowych korowodów między „gawiedź” i zaczęły uświadamiać proste kobiety, dlaczego należy walczyć o swoją niepodległość i jak to robić. Marcowe Manify nie budują kobiecej solidarności – tę buduje się u podstaw. Pokazała to w swoim filmie Sadowska, wręcz wytykając palcem, bo takiej solidarności nam, kobietom, brakuje.

Film:

„Dzień kobiet”, reż. Maria Sadowska, Polska 2013.

* Katarzyna Kazimierowska, redaktorka portalu Zwierciadlo.pl i rp.pl, współpracuje z kwartalnikiem „Cwiszn”, absolwentka podyplomowych Gender Studies. Stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

 

„Kultura Liberalna” nr 219 (12/2013) z 19 marca 2013 r.