Wtedy stracisz nawet imię. Niedawno czytaliśmy o śmierci w więzieniu izraelskim niejakiego więźnia X. Siedział krótko, za czyny nam nieznane, umarł ponad dwa lata temu, niby popełniając samobójstwo, choć przebywał w celi monitorowanej. Nie wiemy, czy rzeczywiście coś złego zrobił ani jak zakończył swoje życie – ale najbardziej zdumiewa to, że zupełnie zniknął jeszcze przed śmiercią, a nawet jego zgon pozostał tajemnicą.

Odkrycie uwięzienia i śmierci Bena Zygiera zbiegło się z nową falą zainteresowania więźniami wysłanymi do Polski przez amerykańskie CIA na tortury w Starych Kiejkutach. W tym wypadku też nie powinniśmy pytać, co złego zrobili (choć oczywiście to jest bardzo istotne) i czy w ogromnej większości zasłużyli na długie zamknięcie. Ważne jest to, że człowiek mógł zniknąć i  ktoś – urzędnicy czy oficerowie wojskowi dwóch (lub więcej) państw – byli w stanie do tego doprowadzić.

Liczymy, ile razy zostali podani waterboarding – torturze, której pewną odmianę w międzywojennej Polsce nazywano „Paragwaj” – ale zapominamy, że samo przebywanie w izolatce przez dłuższy czas, z możnością widzenia się tylko ze strażnikami, także jest torturą. Człowiek zapomina, jak się nazywa i jak wygląda. Traci umiejętność składnej mowy, obchodzenia się z innymi ludźmi. Traci poczucie czasu oraz przestrzeni – w sumie traci orientację co do własnego jestestwa.

Nietrudno zrozumieć, dlaczego trzymamy naszych przeciwników w ścisłej izolacji. Kiedy są wolni, walka staje się częścią ich tożsamości. A gdyby w więzieniu mogli spędzać czas z towarzyszami, czy moglibyśmy być pewni, że wciąż przeciw nam nie spiskują? Niedawno jednak w stanie Indiana sąd pozwolił amerykańskiemu talibowi, Johnowi Walkerowi Lindhowi, modlić się razem z innymi muzułmanami, mimo iż federalne władze obawiały się, że takie wspólne modlitwy mogą pomóc Lindhowi zaplanować jakąś akcję, i pewnie miały rację. Musimy jednak pamiętać, że obcowanie z drugim człowiekiem lub grupą ludzi – którzy nie biją, nie przesłuchują, nie trzymają kluczy – jest tak ogromnie ważne.

Dlatego trudno mi pojąć, jak rząd RP mógł zgodzić się na to, by takie praktyki stosowano na jego własnym terytorium, na więźniach przewiezionych z różnych stron świata. Niektórzy spędzili w Starych Kiejkutach wiele miesięcy.

Wegetacja w samotności to także los dziesiątków tysięcy więźniów politycznych. Nie chcę na siłę doszukiwać się podobieństw, porównywać ich losów czy analizować celów. Pamiętam jednak, jak pierwszy raz poczułem głębię tej samotności, gdy w archiwach Muzeum Niepodległości w Warszawie przeczytałem gryps wysłany przez Zyslę Cyller z więzienia Fordon w maju 1937 r. Nic nie wiem o jej przekonaniach ani czynach przestępczych, ale prawdopodobnie była członkinią i działaczką Komunistycznej Partii Polski. Było to w czasie jej protestu jako więźniarki politycznej, której kazano nakładać ubrania więźniów kryminalnych. „Już tak przyzwyczaiłam się do tych twardych desek, że moje nagie ciało już nie czuje bólu. No to przecież nie jeden dzień, a już siedemnasty dzień jestem zupełnie naga. Nawet chusteczki do nosa mi zabrano”. Gryps został wstrzymany przez władze więzienia, nikt na wolności go nie przeczytał, a innych śladów tej działalności nigdy nie znalazłem, poza kilkoma podobnymi grypsami od jej współwięźniarek z sąsiednich cel. Wiem, że przegrały – przyszła zima, musiały się ubrać. Czy wojna zastała je w więzieniu? Wątpliwe, by Zysla wróciła do rodzinnego Łucka.

Tak oto mogą znikać ludzie w swoich samotnych celach: broniąc swojej godności tak, jak umieją. Nie wiem, czy więźniowie w Starych Kiejkutach też protestowali, ale wątpię, by mieli jakąkolwiek szansę na porozumienie się z kimkolwiek oprócz straży. Po pobycie w Polsce widok obozu w Guantanamo, gdzie można było wymienić kilka słów z innymi więźniami, musiał jednak cieszyć.