Sam pamiętam dwie inscenizacje nieżyjącego już Tomasza Zygadły (pierwszą w Teatrze Telewizji, drugą w warszawskim Ateneum), obie ze znakomitą Anną Seniuk w roli tytułowej, gdzie o żadnym scenicznym skansenie nie mogło być mowy. Może nie dowiedzieliśmy się z tych spektakli niczego szczególnie odkrywczego, ale przynajmniej mogliśmy zobaczyć fenomenalną aktorkę w roli pisanej jakby specjalnie dla niej.
Prawdziwym szokiem było jednak ubiegłoroczne bodaj przedstawienie Agnieszki Glińskiej w Teatrze Współczesnym. Dość powiedzieć, że reżyserka narzuciła mu niewiarygodne tempo i w efekcie zamknęła cały spektakl w godzinie i dwudziestu minutach. Do tego nadała mu muzyczny rytm, inkrustując widowisko tanecznymi intermediami, wskazującymi na to, że oglądamy świat pogrążony w wesołym, a jednak dokumentnym szaleństwie. W roli Dulskiej obsadziła Glińska Monikę Krzywkowską, zrywając z obsadową tradycją mówiącą, że jest to bohaterka zarezerwowana jedynie dla aktorek w wieku bardzo mocno dojrzałym. Krzywkowska zagrała kobietę wciąż atrakcyjną, dla której motorem działania jest chęć podobania się całemu światu, a facetom na pierwszym miejscu. To była rzeczywiście inna Dulska.
Co zatem powiedzieć o wyemitowanym 25 marca telewizyjnym przedstawieniu Marcina Wrony? Klucz obsadowy można łagodnie określić mianem ekstrawaganckiego, by zaraz potem dostrzec, że w szaleństwie reżysera jest jednak metoda. Dulską zagrała Magdalena Cielecka, aktorka świetna, ale czy do odegrania Dulskiej? Felicjanem został Robert Więckiewicz, który dostał chyba jedyną w dotychczasowej karierze rolę, wymagającą powiedzenia tylko jednego zdania. Na drugim planie też aktorki świetne – z Dominiką Kluźniak, Agatą Buzek, Marią Maj oraz Klarą Bielawką na czele. Można by było powiedzieć, że Wrona obsadził swój spektakl samymi gwiazdami. Kazał im jednak wszystkim grać jawnie przeciwko własnemu wizerunkowi.
Istotny jest zatem inny aspekt – zdecydowane odmłodzenie świata komedii, przeprowadzone konsekwentnie od pierwszej do ostatniej postaci. Jeśli zaś twórca zdecydował się na ten zabieg, to nie z pokusy zaangażowania samych młodych ludzi. Powodem była raczej chęć udowodnienia, że Dulszczyzna to stan ducha, wyniszczający każdego z osobna. Jeśli zaś dotyka on już młodych, sytuacja staje się w gruncie rzeczy beznadziejna. Wiele kobiet i mężczyzn w zawodowych uniformach, z firmowym kodeksem zachowania, są nikim innym jak tylko reinkarnacją bohaterki Zapolskiej. Podobnie jak ona piorą swoje brudy tylko we własnych czterech ścianach. Niby nic odkrywczego, ale tak się składa, że Zapolska pointuje także całą współczesną hipokryzję, często na co dzień nawet przez nas niedostrzeganą.
Wyszło z tego widowisko żwawe i ostre. Magdalena Cielecka zagrała Dulską tak, aby nie było wątpliwości, że odbijają się w niej tysiące współczesnych kobiet sukcesu, które potem topią smutki na zakupach albo w alkoholu. Potwierdziła przede wszystkim, że jest aktorką niezwykle inteligentną, oszczędną w geście i grymasie. Szczęściem Wrona postawił na współczesne emocje, a nie dzisiejsze dżinsy i inne stroje. Nie poszedł choćby drogą Filipa Bajona, niezbornością czasów rozwalającego w proch tandetną ekranizację „Ślubów panieńskich”. Dobrze, Felicjan zamiast chodzić po pokoju ćwiczy na bieżni, a Zbyszko trzyma w ręku komórkę. To jednak tylko mrugnięcie okiem do publiczności, ozdobnik, mający bardzo wyraźnie pokazać, że czasy, dekoracje i rekwizyty się zmieniają, a ludzkie charaktery nie bardzo.
Z „Moralności pani Dulskiej” zrobił więc Marcin Wrona bardzo atrakcyjny spektakl. A piszę o tym dlatego, by skonstatować, że grzebany wielokrotnie Teatr Telewizji jeszcze dycha. A przede wszystkim dlatego, że tym spektaklem przypomniano mi, jak ogromne możliwości interpretacyjne tkwią w klasyce, i to wcale nie tej największej. Dlaczego nie dzieje się to zdecydowanie częściej?