Najpierw szefowa Teatru Ósmego Dnia nazwała nowo wybranego papieża Franciszka ch…, bo miał współpracować z argentyńską juntą. Swą bezkompromisową opinię napisała na Facebooku, nie zadając sobie jednak trudu, by oskarżenia poprzeć jakimikolwiek dowodami. Następnie kalumnie podtrzymała, wywołując największe od miesięcy poruszenie wśród tak zwanych autorytetów. Jedni byli za Ewą Wójciak, inni przeciw. Prezydent Poznania rozważał odwołanie jej ze stanowiska, a Janusz Palikot dodawał otuchy. W sprawie inwektyw pod adresem kardynała Bergoglio wypowiedział się już chyba każdy polski bloger i felietonista, konsylium zwołał w swym programie Tomasz Lis. Dyskusje na ten temat były warte tyle, ile głos wichrzycielskiej Wójciak. Mało kto zwrócił uwagę, że dyskusja wokół ch… nie dotyka obecnego dorobku legendarnych Ósemek. Kiedy zasłużony teatr przygotował ostatnie ważne przedstawienie? Z obywatelskiego punktu widzenia były to „Teczki” z roku 2007. A z artystycznego? Kwestia gustu i wrażliwości, jednak ja niczego z ostatniej dekady dla siebie nie znajduję. Nie sądzę, by Ewa Wójciak to planowała, raczej poniósł ją temperament, ale dyskusja wokół jej bluzgów przykryła całkiem inną rozmowę – o dewaluacji Ósemek. Tyle tylko, że o nazwaniu papieża ch…, co jest w istocie chamskim wybrykiem bez znaczenia, chętnie się w Polsce debatuje. O teatrze zaś raczej rzadko.
W tej dziedzinie zawsze można jednak liczyć na Joannę Szczepkowską. Kiedyś z życzliwością pisałem o jej manifestacji na premierze „Persony. Ciało Simone” Krystiana Lupy, bo w mało wyszukany sposób dała odpór artystycznej hochsztaplerce, jaką w ostatnich swych inscenizacjach uprawia wielki niegdyś reżyser. Świetna aktorka poczuła się chyba wówczas reprezentantką części środowiska i z tej roli wyciąga co jakiś czas wnioski, przypominając o sobie wystąpieniami publicznymi. Teraz na przykład wyśledziła, że polskim teatrem rządzi gejowskie lobby. Szybko dał jej odpór Jacek Poniedziałek, który też nie zadowala się niestety rolą aktora i fantastycznego tłumacza. Z przykrą regularnością odkrywa w sobie powołanie komentatora rzeczywistości. Kiedyś upominał urzędników, teraz wzywa Szczepkowską do opamiętania. Ta się odwija i wychodzi z tego polemika o wydźwięku lekko knajackim. Podobnie trudno zrozumieć utyskiwania Daniela Olbrychskiego na Polaków, do czego jako twarz Biedronki czuje się widać szczególnie predestynowany. Żeby zapanowała równowaga, Olbrychskiemu przywala Redbad Kiljnstra i tak w koło. Do znudzenia, do mdłości.
Smutna, bo dramatycznie miałka jest ta aktywność artystycznego środowiska. Szkoda, że nikt nie przypomina mu częściej, że milczenie jest złotem. Czasem zdarzają się na szczęście słowa ważne. Afrontem dla Mai Komorowskiej będzie przywoływanie jej nazwiska w tym kontekście, bo wielka aktorka od zawsze chodzi swoimi drogami. Pracuje ze studentami, gra tylko wtedy, kiedy uznaje, że to ważne, a nawet konieczne. Ma w sobie światło i siłę. Trzymam w pamięci jej teatralne role, choćby tę z „Wymazywania” Lupy, albo genialną, jasną Winnie ze „Szczęśliwych dni” Becketta. Wspaniałe to przedstawienie utrzymuje się na afiszu warszawskiego Teatru Dramatycznego od niemal osiemnastu lat i oby trwało jak najdłużej. Dowodzi bowiem całej mądrości teatru i to, że czasem wciela się ona w ludzi. Tym razem w Maję Komorowską właśnie.
Wywiad, jakiego udzieliła aktorka Tadeuszowi Sobolewskiemu, a który opublikowany został w świątecznej „Gazecie Wyborczej” (nr 76, 30 marca – 1 kwietnia), traktować można jako antidotum na wszechobecną w naszym życiu publicznym bzdurę. Dotyczy tylko spraw wiary i Kościoła, ale zawiera w sobie znacznie więcej tematów. Już wiem, że do słów Mai Komorowskiej będę wracał, tak samo jak stale wracam do jej napisanej wraz Barbarą Osterloff pięknej książki „Pejzaż”. Na razie kilka cytatów z tej rozmowy, z wdzięcznością, a bez komentarza.
„Pytają mnie, co myślę o in vitro. Nie znam się na tym z punktu widzenia lekarskiego, ale wielu księży, którzy się wypowiadają, też nie ma o tym pojęcia. Mogę tylko powiedzieć, że znam rodziców i dzieci, które przyszły na świat dzięki tej metodzie, widzę ich szczęście i zdrowie. Więc jeżeli wierzymy w boski dar mądrości, to trzeba doceniać, podziwiać naukę, która zaszła tak daleko, czego nie można było przewidzieć”. „W kwestii homoseksualizmu moje myślenie powoli zmienia się w stosunku do tego, jak byłam wychowywana. Znam przecież ludzi wybitnie utalentowanych żyjących w takich związkach, pełnych miłości do siebie nawzajem, w jakiś niezwykły sposób łączących w sobie naturę mężczyzny i kobiety. (…) Po prostu nie potrafię uznać ich związków, ich miłości za mniej wartościowe. (…) Ludzkość się zmienia. Pan Bóg stworzył świat ku rozwojowi, a nie ku martwocie”. „Czy ja wierzę w Boga? I jak wierzę? To pytanie jest we mnie od lat, już od czasu choroby mojej matki. (…) To pytanie idzie za mną od czasu, gdy w Komorowie za okupacji staliśmy pod ścianą, mój brat bliźniak, mama w ciąży i ja (nie bałam się, bo mama trzymała mnie mocno za rękę…). Wiem, że to pytanie będzie ze mną, we mnie do końca – po horyzont. Chociaż… może zaczynam coś wreszcie rozumieć? Myślę o tym, co przeszło – no moich różnych wypadkach, o cierpieniu: o przeżytym napadzie w windzie, o niedawnym wypadku podczas prób <<Idioty>> ze studentami. I nie wiem, jak to wytłumaczyć, a chciałabym umieć wytłumaczyć, że są to moje błogosławione okresy”. „Bóg jest taktowny… Nawet nie próbuje pukać do naszych drzwi, kiedy wie, że tego nie oczekujemy. Umie być cierpliwy”.