Była sobie raz Elżunia
Umierała sama
Bo jej tatuś na Majdanku
W Oświęcimiu mama
Ten wstrząsający wierszyk, odnaleziony podobno w buciku małej dziewczynki na Majdanku, przytacza Henryk Grynberg w swoim felietonie w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej”. Przeczytałem go w Wielką Sobotę i uzmysłowiłem sobie moją kompletną niewiarę w to, że Bóg jakoś się z nami porozumiewa, że mamy z nim – jeżeli tylko zechcemy się na jego głos otworzyć – jakiś kontakt. W tym samym wydaniu „Wyborczej” tak właśnie twierdziła Maja Komorowska, której żywą wiarę i heroiczną nadzieję mogę podziwiać jedynie z zewnątrz. „Trzeba pytać, ale i słuchać, co Bóg mówi do nas”, tłumaczyli aktorce zaprzyjaźnieni księża. „Jak to słuchać? – myślałam. Przecież Bóg nie mówi. Może mówi, ale ja go nie słyszę? Teraz rozumiem. Jednak mówi… trzeba się tylko odważyć na Niego otworzyć” – opowiadała w wywiadzie Tadeuszowi Sobolewskiemu Komorowska. Dla mnie jednak los Elżuni ze wspomnianego wierszyka, los, który nawet jeśli jest tylko poetycką fikcją, niesie w sobie przecież prawdę – jest dowodem na to, że Bóg milczy, że nie chce lub nie może nam odpowiedzieć.
Bynajmniej nie znaczy to, że rozmaite okropieństwa historii – zwłaszcza niosące w sobie jakiś potworny, teologiczny nadmiar jak Shoah – na tyle podmywają ostatecznie naszą wiarę w Boga, że czynią ją praktycznie niemożliwą. Nie, żadna doczesna katastrofa, choćby przekraczająca wszelkie nasze wyobrażenia, nie mieszcząca się w głowie, nie może nas pozbawić nadziei. Coś się jednak za ich sprawą zmienia, coś przestaje być możliwe. Co takiego? Mianowicie przestaje być możliwa – tak mi się przynajmniej wydaje – nadzieja naiwna – nadzieja, która mieści w sobie graniczące z pewnością przeświadczenie o przyszłym triumfie światła nad ciemnością. Skoro Bóg milczał, gdy Elżunia „umierała sama”, nie możemy mieć pewności, że u kresu Czasu Dobro zwycięży Zło, zaś Słowo zatriumfuje nad bełkotem historii.
W ćwiczenia z tak rozumianej „nowej pobożności” wprowadza nas Hans Jonas w swojej wydanej w Polsce przed mniej więcej dekadą książeczce „Idea Boga po Auschwitz”. Nie jest dziś ważne – powiada żydowski myśliciel (a przynajmniej tak ja rozumiem jego stanowisko) – czy się w Boga wierzy, czy też nie. Ważne jest to, w jakiego Boga gotowi jesteśmy wierzyć, jakiemu Bogu gotowi jesteśmy zaufać. Bóg nie może być bowiem już dla nas naraz: wszechmocny, dobry i zrozumiały [1] – z czegoś musimy zrezygnować. Jeżeli Bóg jest dobry i wszechmocny, to nie jest dla nas zrozumiały. Jeżeli jest wszechmocny i zrozumiały, to nie może być dobry. Wreszcie, jeżeli jest dobry i zrozumiały, wówczas nie może być wszechmocny. Którą z jego cech „skreślamy” najpierw? Ja, podobnie jak sam Jonas, w pierwszym rzędzie rezygnowałbym z boskiej wszechmocy.
Czemu? Bo jak na razie wszystko (choć wystarczyłby sam tylko los jednej Elżuni) wskazuje na to, że Bóg przegrał, że nie starczyło mu sił, by powrócić. Rację miał (jeżeli mnie pamięć nie myli) Albert Camus, który napisał gdzieś, że chrześcijaństwo jest absolutną prawdą do momentu śmierci Jezusa na krzyżu. Wszystko, o czym mówi ono dalej, trąci natomiast fałszem, niesie w sobie posmak nieuzasadnionego triumfalizmu. Bo może tak właśnie powinniśmy dziś patrzeć na Boga – jako na tego, który przyszedł, aby nas zbawić, ale którego projekt może się nie udać, którego obietnice mogą okazać się puste. Piątek jest za nami, Bóg naprawdę umarł. Niedziela nie nadchodzi…