Katarzyna Janyszek
Pieśni pamięci
Cykl ormiański tegorocznego festiwalu „Gorzkie Żale” składał się z trzech wydarzeń – koncertu, debaty i wystawy. Wszystkie łączyło przywoływanie i odbudowywanie pamięci o zdarzeniach sprzed niemal wieku. Rok 1915 był rokiem tragicznym, oznaczał początek podjętej przez rząd turecki eksterminacji Ormian, której celem było ostateczne „oczyszczenie z nich” imperium osmańskiego. Topienie, wieszanie, palenie domów, demolowanie świątyń. Zginęło około półtora miliona ofiar. Gdy myślimy o Europie XX wieku, tym szczególnie krwawym miejscu i czasie, brzmi to strasznie, ale i… znajomo. Wszak niecałe 25 lat później, gdy inny naród stanął wobec widma Zagłady, Hitler miał podobno powiedzieć: „A kto dziś pamięta o rzezi Ormian?”
„Jest naszym obowiązkiem dawać świadectwo”, tuż przed koncertem powiedział mi Jarosław Fret. Nie jest to żaden szczególny obowiązek, to powinność podstawowa, najprostsza. „Prosta jak życie wśród ludzi”, dodał. Uśmiechnęłam się tylko.
Miękkie ostrze sztuki
Fret wraz z Teatrem ZAR od ponad dekady prowadzi muzyczne eksploracje w głąb wschodniego chrześcijaństwa. Jak wyjaśnia: w krąg tradycji na tyle znajomej, że zawarte w niej doświadczenie daje się głęboko rozumieć, a jednocześnie na tyle innej, że poznawanie jej jest wyzwaniem. Dla ZAR-u najważniejszym przedmiotem poszukiwań jest muzyka, w przypadku kultury ormiańskiej szczególnie śpiew, technicznie trudny, bo oparty na skali naturalnej. Ta muzyka musi wejść w ciało muzyka-aktora, w ciało ukształtowane dyscypliną dźwięków o regularnych przyległościach, dźwięków „sztucznych”, chciałoby się rzec „zachodnioeuropejskich” (choć to oczywiście nadmierne uproszczenie). Wschód jest krainą zupełnie innych wibracji. Aktorzy ZAR-u uczyli się śpiewu monodycznego – oprawy liturgii ormiańskiej – pod okiem małżeństwa Arama i Virginii Kerovpyan z Paryża, Ormian oraz kantorów kościoła św. Trójcy z Istambułu – Nisana Calgiciyana i Murata Clinalca, dziadka i wnuka, prawdziwych stróżów ginącej sztuki. Tak to przez dwa lata powstawały „Kolumny”, które można było usłyszeć w czasie festiwalowego koncertu 21 marca w Warszawie.
Przygotowania do konfrontacji z muzyką zaczyna się zatem od zmierzenia się z technicznym wyzwaniem, pracą nad głosem, nad ciałem. Następnie przychodzi ciekawość już bardziej intelektualna prowadząca do pytań o los ludzi, o los narodu, którego częścią są ci, z którymi wspólnie doświadcza się sztuki. Wreszcie pojawia się chęć dzielenia się zdobytym doświadczeniem, dźwiękiem i słowem – przekazywanie piękna, które wprawia w stan wzruszenia i jednocześnie otwiera nas, rodzi w nas gotowość poznania.
Doświadczenie estetyczne, od którego wychodzą artyści i które staje się udziałem widzów/słuchaczy, Fret nazywa „miękkim ostrzem”. Wchodzi ono w ciało gładko, bez oporu, a gdy uświadamiamy sobie, co się dzieje, tkwi już w nas zbyt głęboko. „Tak działa sztuka”. Słowo, a szczególnie słowo, które wiąże się z winą, z grzechem, ze złem, słowo pamięci o ludobójstwie, rodzi opór, zamyka. Dlatego sztuka jest ważna jako nośnik pamięci o historii składającej się z jednostkowych doświadczeń, ale także historii, do której kluczem jest przedstawianie całej ginącej kultury, przywoływanie obrazów. Opowieść o kulturze, dokonywana przez dzielenie się doświadczeniem muzyki, ma szansę być wolną od ideologii, której ulegają słowa.
W szkole mówili nam inaczej
Tydzień przed koncertem odbyła się debata o historii zbrodni na Ormianach i wymazywania prawdy o niej, o wychowywaniu pokoleń w kłamstwie. Przy jednym stole w Centrum Myśli Jana Pawła II zasiedli Szewach Weiss, były ambasador Izraela w Polsce i przewodniczący Knesetu (parlamentu Izraela) w latach 1992-1996, polski Żyd z Borysławia ocalony z Zagłady oraz Witold Szabłowski, reporter „Gazety Wyborczej”, autor książki o Turcji („Zabójca z miasta moreli”). Jego opowieści najbardziej utkwiły mi w pamięci: świeże, żywe obrazy tureckiej teraźniejszości zmagającej się z przeszłością, balansującej pomiędzy pragnieniem wyparcia a obowiązkiem powiedzenia prawdy, z niedowierzaniem i przerażeniem odkrywającej historię zbrodni i kłamstwa.
Oto Szabłowski wraca do Istambułu z podróży na pogranicze z Armenią. Zaskakuje go szorstkie powitanie Hassana, bliskiego kolegi z akademika, Turka. Nic poza krótkim, niespokojnym pytaniem: „Po co tam pojechałeś?” W odpowiedzi Szabłowski opowiada o starym Ormianinie, przyjezdnym, który spacerował po tamtejszych wioskach i rozdawał dzieciom cukierki i naklejki. Zagadnięty o powód, wyjaśnił z szokującą prostotą i szczerością, że jego obecność to jedyna szansa na to, żeby te dzieci zobaczyły żywego Ormianina. Swoją pracę u podstaw wyjaśniał koniecznością wzajemnego „oswajania” Turków i Ormian, którzy „ostatecznie muszą się dogadać”. Jak potrzebna jest ta praca, pokazała kolejna reakcja Hassana – wulgarna, nerwowa, emocjonalna tyrada o mordowaniu… Turków przez Ormian. Bo tak uczyli w szkole.
Słowo na „l”
W pierwszej dekadzie XXI wieku lawinę dyskusji wywołał wywiad zamieszczony w tureckiej prasie z profesorem Halilem Berktayem, który po raz pierwszy publicznie nazwał „wypadki roku 1915” ludobójstwem z rąk tureckich. On także wykonał edukacyjną pracę u podstaw, odpowiadając przez miesiące na każdy e-mail, obraźliwy czy nie (choć tych pierwszych jest więcej), tłumacząc, odpierając zarzuty, często ostrzej, niż nakazywałby akademicki obyczaj. Bardziej niż tysiące e-maili zastanowiło go jednak inne doświadczenie: oto na zjeździe absolwentów swojej szkoły, zagadnięty przez kolegów, przybliżał historię ludobójstwa, odnosząc jednocześnie wrażenie, że oni pierwszy raz słyszą tę prawdę. Nagle w dyskusji odezwał się mężczyzna, którego ojciec – rzeźnik ze wschodniej Turcji – został „zrekrutowany” przez armię, jak wielu innych zwyczajnych Turków, do pomocy w „rozprawie z Ormianami”. W domu mówiło się o tym, jednak nigdy nie nazywając rzeczy po imieniu, unikając słowa na „l”. Profesor nie potrafił ukryć zdziwienia: „Dlaczego o to pytacie, skoro wiecie, co naprawdę się stało?”. Odpowiedź jest zawsze ta sama: bo tak uczyli w szkole, bo tak mówili w telewizji…
Siła i wpływ
Tyle o współczesnej Turcji. Trudno w to uwierzyć… ale czy na pewno? Od razu przychodzi mi na myśl fala nienawiści spowodowana „Pokłosiem”, wcześniej reakcja na prawdę o Jedwabnem. Lekcja pamięci i przyzwoitości jest trudna, gdy winę ponosi mój własny naród. Przypominał o tym nieustępliwie Szewach Weiss. Nauka języka, którym można mówić o ludobójstwie Ormian, jest w tym kontekście pożytecznym ćwiczeniem, toutes proportions gardées. Bo oprócz otwierającego doświadczenia sztuki, pamięci potrzebne są słowa, logos, sens. „Kiedy się pamięta?”, zapytał Weiss, odpowiedź zaś na długo zapadła mi w pamięć. „Kiedy chce się pamiętać, kiedy można pamiętać, ale przede wszystkim wtedy, kiedy ci, co przypominają, mają siłę i wpływ.”
Te słowa wróciły do mnie tydzień później, kiedy przez koncertem „Kolumn” rozmawiałam z Jarosławem Fretem. Mówił o obowiązku świadka, o powinności przypominania. Na Krakowskim Przedmieściu przechodnie mogli obejrzeć wystawę archiwalnych i współczesnych zdjęć z Anatolii, ojczyzny tureckich Ormian (zdjęcia autorstwa Magdaleny Mądrej). Wystawa zorganizowana była wokół trzech postaci: Komitasa Wartapeda, ormiańskiego mnicha, Armina Wegnera, niemieckiego oficera tureckiej armii, świadka dokumentującego tragedię narodu ormiańskiego, oraz Rafała Lemkina, polskiego prawnika, autora pojęcia „ludobójstwo”. Fret nazywa Lemkina „świadkiem świadków”, stróżem pamięci. „My stoimy w szeregu, gdzieś za nim, mamy obowiązek być świadkami świadków”. Mamy pamiętać o tych zabitych dawno i daleko.
A jednocześnie, dopowiadam, mamy uczyć się otwartości i języka, dzięki którym możemy mówić o tych, którym krzywdę wyrządziliśmy u siebie. I może najlepiej właśnie czynić to w wokół świąt o tak dramatycznej wymowie jak święta wielkanocne, które przywołują obrazy zdrady, cierpienia i śmierci. Nieprzypadkowe staje się to wpisanie „Kolumn” w program „Gorzkich Żali”.
* Katarzyna Janyszek, radca prawny, z zamiłowania humanistka. Zajmuje się filozofią współczesną i teatrem.
** Zdjęcia autorstwa Magdaleny Mądrej.
„Kultura Liberalna” nr 222 (15/2013) z 9 kwietnia 2013 r.