Po trzech latach od katastrofy nie ulega wątpliwości, że do tej sprawy nie podchodzono z należytą powagą. Nie czynił tego rząd, pozostawiając tę kwestię wyłącznie zewnętrznym badaczom – nawet po tym, gdy wyszły na jaw pewne popełnione przez nich błędy – a podnoszenie tego tematu traktując jako przejaw doktrynerskiej histerii. Nie uczynił też tego Jarosław Kaczyński, wprowadzając na scenę publiczną masę niezdrowych emocji oraz instrumentalizując katastrofę w imię walki politycznej. Obu stronom nie przeszkadzało wplatanie tez dotyczących katastrofy w ramy szerszej walki kulturowo-światopoglądowej tak, jakby bycie Polakiem-katolikiem miało skutkować przekonaniem co do winy Rosjan lub co do zamachu, a bycie racjonalnym postępowcem miało zmuszać do jak najszybszego porzucenia tej groteskowej rejterady.
Niektórzy twierdzą, że rządowi nie da się wiele zarzucić. Mówiło i mówi się dalej, że „państwo zdało egzamin”, ponieważ udało się zorganizować pogrzeby, a instytucje wykazały ciągłość działania. Znakomicie, ale pamiętajmy, że to między innymi błędy instytucji państwowych doprowadziły do śmierci prawie stu ważnych w życiu publicznym osób. Z dzisiejszej perspektywy widać zresztą, że tak naprawdę nie udało się zorganizować nawet pogrzebów. Poza tym instytucjom nie wystarczy ciągłość – potrzebują także napraw i korekt, a tych nie doczekaliśmy się do dziś.
Przyczyn tego stanu rzeczy należy szukać w różnych miejscach. Można stwierdzić, że premier Tusk nie podejmuje się wielkich projektów z zasady, więc nie skłoniła go do tego także i katastrofa smoleńska. Trudno jednak o większe nieporozumienie. Nie chodzi tu bowiem o żaden wielki projekt, ale o zwykłą odpowiedzialność za stan państwa. „Dojutrkowość” Donalda Tuska, którą w innych okolicznościach można by usprawiedliwiać jako postawę realistyczną i unikającą romantycznego radykalizmu, jawi się tutaj jako jedna z przyczyn choroby toczącej polską politykę. Jak to bowiem możliwe, by tak wielka katastrofa – do której według rządowej (!) komisji doprowadziły liczne nieprawidłowości na ziemi i w powietrzu – przyniosła tak małe skutki instytucjonalne i personalne? Jaki sygnał wysyła w ten sposób rząd, zarówno społeczeństwu, jak i wszystkim pełniącym publiczne funkcje? Cóż, stało się, straszna tragedia, musimy iść dalej – zdają się mówić polskie władze. Lepiej wręcz nie ruszać, nie analizować tej sprawy, bo mogłoby się okazać, że winę za katastrofę w dużej mierze ponoszą zmarli, a o zmarłych wypada mówić dobrze. W rezultacie wieczna prowizorka, brak odpowiedzialności za błędy i lekceważenie procedur mogą trwać w najlepsze.
Drugą okolicznością są nastroje społeczne. Duża część społeczeństwa jest już katastrofą zwyczajnie zmęczona. Do owego społecznego znużenia w znacznej mierze przyczynili się wyznawcy tezy o zamachu, którzy za wszelką cenę próbują zdelegitymizować władzę i przypisać jej nawet takie winy, których nie popełniła. To właśnie oni są przede wszystkim odpowiedzialni za rozgrzeszenie i usprawiedliwienie, jakie znajduje rząd, by nie zajmować się tą sprawą. Są wygodną zasłoną dla bierności, w dodatku dają Tuskowi jeszcze więcej oręża. Wszak straszenie PiS-em w dalszym ciągu jest głównym motorem polskiej polityki.
W kontekście trwającej w najlepsze walki aktywnie „dążących do prawdy” z pasywnymi głosicielami „prawdy banalnej” z łatwością można odnieść (mylne jak się zdaje) wrażenie, że aktywiści próbują odkryć coś, co pasywiści próbują ukryć. Zmęczona publika w oczach publiki zainteresowanej staje się kastą zepsutych niby-obywateli, dla których sfera publiczna nie ma znaczenia. W konsekwencji brak zainteresowania zaczyna się jawić jako niechęć wobec wspólnoty, a zatem w szczególności jako wrogość wobec katolickiej polskości lub polskości w ogóle.
Sytuacji nie poprawia także praktyka prowadzenia śledztwa przez prokuraturę. Trudno się dziwić, że nieudolność prokuratury dokonującej niektórych czynności z wielkim opóźnieniem, a także zdającej się co do pewnych spraw wyłącznie na rosyjskich śledczych, jeszcze zwiększa nieufność wobec rzetelności władzy w poszukiwaniu prawdy. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że nie wiadomo do końca, czy przyczyną niezadowalających działań prokuratury jest raczej niezręczność, głupota czy polityczny oportunizm. Każda z tych opcji wydaje się prawdopodobna. Jeśli wybierzemy oportunizm i dodamy do niego tezę, że władza ma coś do ukrycia, skoro z jakichś względów tonuje polityczną wagę katastrofy, jesteśmy na prostej drodze do teorii spiskowej.
Tymczasem wielkie katastrofy wcale nie muszą brać się z wielkich przyczyn. Najbardziej prawdopodobna wersja wydarzeń wskazuje na to, że przyczyny wypadku pod Smoleńskiem leżą w łańcuchu jednostkowych błędów i proceduralnego niechlujstwa. Wzięte razem, okoliczności te budzą jednak uzasadnioną grozę. Trudno nie traktować tego wydarzenia poważnie, ale też trudno wyobrazić sobie, jak możliwe jest oswobodzenie smoleńskich nieszczęść z uścisku bieżącej, małostkowej i żenującej polityki tak, by na ich podstawie przygotować projekt pozytywnych zmian. Uwierzyć w taki scenariusz wydarzeń jest równie trudno, jak w realność spiskowych teorii wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Serge Serebro, Vitebsk Popular News, Wikimedia Commons.