Nie bez powodu ośmielam sie porównać śmierć Winstona Churchilla z 1965 roku i śmierć Margaret Thatcher. Obydwa odejścia łączą nie tylko pompatyczne pogrzeby (jakie poza nimi miał tylko jeden premier – książę Wellington), postawione za życia pomniki i sędziwy wiek jakiego dożyli. Obydwoje stali się również symbolami narodowymi. A stać się symbolem narodowym nie jest wcale łatwo – potrzeba do tego kilku zbiegów okoliczności: historycznych przełomów, charyzmatycznej osobowości i powszechnego lub prawie powszechnego uznania za ikonę narodu lub państwa. Potrzeba do tego wreszcie życiowej niejednoznaczności. Wielkiego Winstona i wielką Margaret w identyczny sposób nienawidzono i kochano już za życia. Ich losy karzą nam przypuszczać, że polityk-symbol nigdy nie będzie kimś wyłącznie kochanym, gdyż to zabija jego kreatywność.

W Wielkiej Brytanii na pomniki trafiają zazwyczaj konserwatyści. To niesprawiedliwe, że mit II wojny światowej związany jest z Winstonem Churchillem, a o jego następcy i wojennym wicepremierze, Clemencie Attlee z Partii Pracy, powszechnie się zapomina. Thatcher też miała charyzmatycznego rywala, swojego poprzednika-laburzystę, Jamesa Callaghana, pierwszego człowieka z nizin na Downing Street. W pamięci Brytyjczyków „Big Jim” praktycznie już nie istnieje, chyba że jako symbol katastrofy gospodarczej z lat 70. Jego samotna śmierć sprzed prawie dekady przeminęła prawie bez echa.

Churchilla i Thatcher łączy jednak przede wszystkim to, że obydwoje próbowali uratować mocarstwowość Wielkiej Brytanii i obydwoje swoją walkę przegrali. Churchill chciał ratować Imperium Brytyjskie, które wkrótce po jego ustąpieniu rozpadło się – z sukcesem, bo zasadniczo bez krwawych wojen jakie stały się udziałem Francji (wszak Malaje to nic w porównaniu z Algierią). Churchill miał zresztą szczęście, bo brzemię każdej z dekolonizacyjnych decyzji (od 1947 roku i Indii aż do „Roku Afryki” spadało na jego następców). Thatcher i jej rządy to okres przebudzenia się brytyjskiej dumy w latach 80. Byłe Imperium jest już wprawdzie tylko młodszym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, ale w dalszym ciągu usiłuje odgrywać samodzielną rolę polityczną, walczy o resztki imperialnej domeny na Falklandach i inwestuje w to, co po wspaniałości brytyjskiej kultury i potęgi pozostało: londyńskie City, nimb rodziny królewskiej i związki wewnątrz dawnej Wspólnoty Narodów. Źródłem dumy staje się brytyjska historia i brytyjskie kino. Kolejne pokolenia wspaniałych aktorów pokazują, że stara kultura jest wciąż żywotna, odrobiła swoją lekcję i jest gotowa do walki. Jedynie górnikom daleko do świata z „Zielonej doliny” Johna Forda – zawsze można ich jednak zmiażdżyć jak niegdyś „luddystów”. Ale nawet wygrana z Argentyną i przywrócenie znaczącej roli Londynu w anglosaskim świecie nie czynia z Brytanii nowego Imperium.

Churchill i Thatcher przegrywają też nie z wrogiem zewnętrznym, ale z problemami wewnętrznymi. Churchilla wysadzają z premierowskiego siodła (za pierwszym razem) wyborcy, a za drugim nielojalność wygłodniałych partyjnych rywali. Thatcher wygrywa z górnikami i dzieli społeczeństwo, ale na koniec przegrywa z kolegami z Partii Konserwatywnej. Ale czy ostatecznie nie jest to kolejnym ważnym punktem w micie pani Thatcher? Wybory przegrywa dopiero jej następca, John Major, konserwatysta z niższych sfer. Można spekulować czy osiemnaście lat rządów jednej partii to aby nie zasługa jej charyzmy, po odejściu Churchilla konserwatyści pod słabszym przywództwem też utrzymują się przy władzy przez dekadę.

Obydwoje zmieniali istotę brytyjskich konserwatystów – Churchill odrzucił dżentelmenerię, Thatcher odrzuciła powiązanie partii z niegdysiejszymi wyższymi sferami. Córka sklepikarza wytrwale walcząca o swoje miejsce w społeczeństwie miała życiorys wręcz symbolicznie lewicowy, ale przebijanie się z dołów wcale nie oznaczało przyjęcia egalitarnych twierdzeń kanapowych laburzystów. Wolała odwołanie się do odwiecznego brytyjskiego pędu do lepszego życia.

Mitu Thatcher nie zniszczyli rządzący przez dekadę laburzyści. Teraz charyzmatyczna postać byłej premier i jej pogrzeb staną się kolejnym sposobem na zdobycie legitymizacji przez kolejną generację konserwatystów mających z „Żelazną Damą” więcej wspólnego niż się niektórym wydaje.
Dziś ostatecznie zniknie prawdziwa Thatcher, a jej miejsce zajmie kulturowa ikona. Najdoskonalsza chyba, obok wciąż żyjącej Królowej i jej nieżyjącej synowej Diany, polityczno-kulturowa ikona jaką Wielka Brytania dała światu. Mick Jagger czy John Lennon to zupełnie inna historia. Co najciekawsze nieżyjąca Thatcher budzi takie same emocje jak żywa – dokładnie tak samo jak Churchill.

I tylko żal budzi to, że jak w niegdysiejszym eseju „Cata” Mackiewicza niegdyś światem rządzili charakterologiczni tytani, a dziś tylko zwyczajni politycy. Oczywiście historia być może udowodni nam, że jest inaczej.