Sytuacja Gowina przed dymisją była tyleż śmieszna, co tragiczna. Z jednej strony to polityk posiadający ˗ w odróżnieniu od Donalda Tuska ˗ wyraźną agendę polityczną. Z drugiej strony własna agenda wyrażała jego niebezpiecznie duże polityczne ambicje, a publiczna krytyka rządu (choćby za niedostateczną wolę reformowania kraju) nie przysparzała mu przyjaciół w łonie władzy.
W debacie publicznej bronił swoich przekonań moralnych. Jego postawa była jednak w wyraźnej opozycji do partyjnej większości, ale ˗ jak zdaje się wskazywać Tusk ˗ także samego premiera. A przecież Gowin poglądów opozycyjnych wobec premiera bronił… poniekąd z nadania premiera (który zachęcił go do zajęcia się kwestiami bioetycznymi). Czym większe nadzieje niektórzy wiązali z Gowinem, tym skromniej wyglądało jego „zaplecze”. Lewica uznała go po prostu za „katolickiego taliba”. Prawica zaś zarzucała mu „konserwatyzm malowany”, gdyż powinien jej zdaniem działać jak moralny absolutysta. I docieramy do najciekawszego paradoksu: oto doprowadził on do zablokowania nowego prawa w sprawach obyczajowych, działając pod rękę z owymi absolutystami, ale firmując wolną amerykankę co do in vitro. Albo jest więc najbardziej niezrozumianą postacią polskiej polityki (czytaj: nazbyt wyrafinowany), albo jest po prostu żenująco niezręczny i nieskuteczny.
Reformy i rewolucje
Tak czy inaczej, raz po raz minister popadał w tarapaty. Kolejne reprymendy, spory o gazetowe wypowiedzi i ich dokładne sformułowanie (jak w wypadku handlu zarodkami) czyniły z premiera i jego ministra bohaterów telenoweli.
Zgoda Tuska na taki stan rzeczy wydawała się cokolwiek dziwna. Niby to Gowin pisał scenariusz przaśnego serialu, ale rola reżysera zawsze należy do premiera. Tusk jednak ani nie stanął wcześniej jednoznacznie po stronie Gowina, ani nie uciął jego ekstrawagancji przy pierwszej okazji.
Co takiego kazało mu trzymać Gowina w rządzie? I czy rzeczywiście Gowina obciąża jakaś wina, która uzasadnia dymisję? W szczególności to ostatnie jest warte rozważenia. Mamy tu trzy zarysowane wcześniej zagadnienia: reformatorski zapał, obyczajowy konserwatyzm i partyjne gry.
(1) Co do reform, to wydawałoby się, że sprawa jest w odniesieniu do byłego już ministra sprawiedliwości najczystsza. Gowin podkreślał w ostatnim czasie w licznych wywiadach swoje osiągnięcia, polegające na przygotowaniu pakietu ustaw deregulacyjnych (z których pierwsza część została już przegłosowana w sejmie). Ponadto, pod jego rządami w Ministerstwie Sprawiedliwości przygotowywane były choćby znaczące reformy kodeksów. W niedawnym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” podkreślał także istnienie projektu zmiany rządowego procesu tworzenia prawa.
Nie wszystkie pomysły ministra można dziś jednak należycie ocenić. Niejasne są skutki przemianowania części sądów rejonowych na oddziały innych sądów. Łatwym ocenom wymyka się również propozycja ustawowo sankcjonowanego dalszego ograniczania wolności osobom skazanym w PRL za ciężkie przestępstwa, a którym niebawem kończą się wyroki.
Gowinowi należy jednak oddać, że, generalnie rzecz biorąc, zdawał sobie sprawę z istotnych wyzwań, jakie stoją przed naszą polityką. Co więcej, był zwolennikiem wyrazistych, dynamicznych reform, których oczekuje się nie tylko w Polsce. W praktyce okazywał się jednak reformatorem, który nie potrafił zadowolić nikogo.
(2) Jednak za największą przewinę Gowina uważa się jego postawę w sprawach obyczajowych. Przewodząc frakcji konserwatywnej w PO zablokował on prace nad projektem ustawy o związkach partnerskich, niestety, powołując się przy tym na autorytet rządu. Przyczynił się istotnie do braku ustawowego uregulowania kwestii bioetycznych, co można uznać za jego osobistą porażkę. Kontrowersje wzbudziła ponadto niechęć ministra wobec ratyfikacji konwencji o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.
Nie są to działania z repertuaru marzeń liberała. A co na to premier? Gowinowskie „stawianie tamy rewolucji obyczajowej” nie wydawało się iść specjalnie wbrew wrażliwości Donalda Tuska. Wszak Gowina zastępuje bliski mu poglądami, acz politycznie ostrożniejszy, Marek Biernacki. Jeżeli chodziłoby o dzisiejszą dymisję, to ewentualne przewiny trzeba widzieć raczej w kategoriach wizerunkowych-partyjnych niż programowych.
Nieco trudne pożegnania
Kończy się pewien etap. Donald Tusk zaprosił Jarosława Gowina do rządu, by mieć u boku jednego z najtrudniejszych do odparcia krytyków. Polityka pochodzącego z własnej formacji, a w dodatku odwołującego się w niektórych kwestiach do ideałów, które kiedyś były na sztandarach PO (choćby uwolnienia gospodarki od nadmiaru przepisów).
Okazało się, że istotna funkcja to za mało, by utrzymać go w ryzach. Od pewnego momentu można już było odnieść wrażenie, że Gowin jest świadom, iż przekroczył granicę bezpieczeństwa. Sam twierdził, że zarówno dymisja, jak i jej brak, będzie naturalny.
Z przebiegu zdarzeń mógł więc wnioskować albo że wszystko ujdzie mu na sucho, albo że klamka już zapadła. To pierwsze byłoby możliwe tylko wtedy, gdyby był premierowi z jakichś względów naprawdę potrzebny. To drugie wskazywałoby albo na zadziwiający brak zdecydowania Tuska, albo na potrzebę wcześniejszego wybadania siły konserwatystów w PO.
Dziś premier zdecydował, że Gowin nie jest już dłużej potrzebny w rządzie… bez szczególnego powodu. W przeciwieństwie do licznych głosów, nie sądzę, że potrzebny był tutaj konkretny pretekst. To pragmatyka rządzenia przerosła ten duet. Do dymisji wystarczył chłodny rzut oka na miesiące (braku) współpracy.
Potyczki GoWina
Znając historię Platformy, można spodziewać się, że Gowin z czasem podzieli los Jana Rokity. Nie ma wszak szans na zwycięstwo w wyborach na szefa PO, a kandydując, zwiększy tylko szanse Tuska. Mógłby jedynie, jak to sam sformułował: „popularyzować program powrotu Platformy do korzeni”. Sam Tusk powiedział zaś na konferencji, na której ogłosił dymisję Gowina, że rozmawiając z nim, widział czasem w jego oczach, jak kiedyś w oczach Palikota, że ten jest już gdzieś indziej.
Premier zaś, by uniknąć większych strat, po powołaniu na ministra Biernackiego, w sprawach obyczajowych być może uzna firmowane przez konserwatystów trwanie w pacie za optymalne. Nie musi raczej obawiać się odpływu wyborców ani do niepoważnej partii Palikota, ani do SLD-owskich weteranów. Po prostu odrobinkę zmarginalizuje konserwatystów na przyszłych listach wyborczych.