Szanowni Państwo,
niebawem zorientujemy się, czy nasze zdrowie psychiczne pozostaje w normie. Już w przyszłym miesiącu ma się ukazać piąta edycja
słynnej bazy chorób psychicznych „The Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders” (DSM) wydawanej przez Amerykańskie Stowarzyszenie Psychiatryczne. Liczba pozycji przez 60 lat jej istnienia zdążyła wzrosnąć o ponad 200! W nowym DSM wielu z nas ze zdziwieniem będzie mogło odnaleźć swoje rozmaite nawyki zakwalifikowane jako poważne jednostki chorobowe.
Za „zaburzenia” uznano już m.in. „zbieractwo”, „kompulsywne napady obżarstwa” czy „natrętne rozdrapywanie skóry do krwi”. Co jest chorobą psychiczną, a co cierpieniem duszy? Psychiatrzy nie mogą dojść do zgody i z roku na rok wydłużają listę zaburzeń.
Nic dziwnego, że autorzy tygodnika „Der Spiegel” nie mogli wyjść ze zdziwienia po tym, jak ogłoszono odkrycie kolejnej przedziwnej jednostki chorobowej. Nazwano ją „zespołem rozgoryczenia pourazowego”. Odkrywca wyjaśnił, jaką drogą dotarł do przedstawienia śmiałej diagnozy: „Przychodzili do mnie pacjenci z ciężkimi przypadłościami psychicznymi. Jednak żadna diagnoza nie pasowała. Pacjent mówi, że nie opuszcza w ogóle domu. Aha, to brzmi jak agorafobia. Zaraz potem, że nie może spać i myśli o samobójstwie. Aha, depresja. Wreszcie, że kłóci się bez powodu ze swoją żoną. Aha, to zaburzenia osobowości. Stworzyłem narzędzia do opisu tych niepasujących przypadków. Wreszcie stwierdziłem, że istnieje podgrupa pacjentów, którą mogę zdiagnozować w jeden sposób”. Ta symptomatyczna historia obrazuje, jak działa dzisiejsza psychiatria.
Pytanie tylko, gdzie kończy się zachowanie, które można określić jako nerwowe, a gdzie zaczyna się choroba, którą należy leczyć farmakologicznie? Jeden z naszych dzisiejszych autorów, Grzegorz Sokół z The New School for Social Research, zwraca uwagę, że przemysł farmaceutyczny tylko czyha na to, aby normalne stany psychiczne (np. stres czy zmęczenie) zostały ochrzczone jako „depresja”, żeby zaoferować nam odpowiedni lek.
Przyrost jednostek w DSM raczej nie mówi jednak o naszym wzrastającym szaleństwie, ale przede wszystkim o przemianach współczesnych społeczeństw, których znajdują odbicie w psychiatrii. Wątpliwości nie miał już Michel Foucault, który w swoich książkach wskazywał, jak wielką władzą społeczną i polityczną dysponują ci, którzy władni są definiować, co znaczy norma psychiatryczna. Opisując historię europejskiej psychiatrii, przywoływał figurę statku szaleńców: „Wszakże pośród tych wszystkich okrętów, romantycznych bądź satyrycznych, jedyny Narrenschiff istniał w rzeczywistości, naprawdę były takie statki, wożące z miasta do miasta swój obłąkany ładunek” [M. Foucault, „Historia szaleństwa”, Warszawa 1987, s. 22]. Szymon Wróbel z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN wskazuje jednak, że w istocie to nie pisma Foucaulta, ale Freuda opisują dzisiejszy świat. Wobec rozmycia kategorii normy i choroby psychicznej jednostki pogrążają się w bezustannej samoobserwacji, samodiagnozie, samokontroli. Zupełnie jakbyśmy mieli w mózgach elektroniczne obroże.
Zarówno Wróbel, jak i Małgorzata Jacyno z Instytutu Socjologii UW poruszają jeszcze inny wątek: podejmują próbę opisania z perspektywy psychopatologii Polski i Polaków. I pokazują, że nowa edycja DSM jest wydarzeniem tylko z pozoru odległym od kontekstu polskiego. Zwracają uwagę na polski przemysł terapeutyczny w latach 90. i status Polski wobec krajów Zachodu. „Warsztaty, kursy i treningi asertywności cieszyły się wówczas niesłychaną popularnością, mimo że i w praktyce, i w dyskursie terapeutycznym «neurozy» jawiły się już jako kwestia nieaktualna. Możliwe, że «asertywność» w Polsce na początku lat 90. stała się pewnym skrótem i streszczeniem wyobrażeń na temat tego, jakich wolności zażywa człowiek na cywilizowanym Zachodzie”.
Wróbel natomiast interpretuje reakcję Polaków na katastrofę smoleńską jako ujawnienie ciemnej strony naszego charakteru narodowego. „Jesteśmy uwikłani w zdarzenia spektakularne, widoczne, zmysłowe, związane z takim doświadczeniem, którego namacalność pozwoliłaby nam cierpieć, odczuwać winę, a potem szukać ekspiacji, rekompensaty i zadośćuczynienia. Zupełnie, jak gdybyśmy chcieli wciąż bilansować nasze relacje z otoczeniem i nie dostrzegali, że jest to po prostu niewykonalne. Ta buchalteria emocjonalna świadczy o niemożliwości dorośnięcia”.
Temat tygodnia zamyka wywiad Anny Piekarskiej z profesorem filozofii i psychoterapeutą Andrzejem Lederem o ogólnej kondycji psychiatrii i psychologii w dzisiejszych czasach. Zdaniem Ledera nie mamy do czynienia z nowymi zaburzeniami, ale z pogłębianiem świadomości własnej psychiki. Rozwój klasyfikacji DSM to dowód bezradności psychiatrii wobec próby opisu ludzkiej psychiki, co przypomina sytuację nauk przyrodniczych w XVIII wieku.
Zapraszamy do lektury,
Jakub Stańczyk
1. GRZEGORZ SOKÓŁ: Psychiatria jako zarządzanie
2. SZYMON WRÓBEL: Don Kichot w krainie uogólnionej psychopatologii
3. MAŁGORZATA JACYNO: Neuroza to przeżytek
4. ANDRZEJ LEDER: Posiadanie problemów stało się modne
Psychiatria jako zarządzanie
„Nie miałam pojęcia, że miałam depresję” mówi mi Anna, tłumaczka z Warszawy. Razem z mężem wzięli w zeszłym roku kredyt na nowe mieszkanie. Pojawił się stres. U niego bezsenność, u niej bóle brzucha, ciągłe napięcie. „Leki biorę od dwóch miesięcy i ostatnio po raz pierwszy od dawna z przyjemnością zaczęłam myśleć o pracy. I kredyt też jakoś mnie nie przeraża. Mogę pełniej żyć”.
Oczywiście nie każde spotkanie z psychiatrią wygląda w ten sposób. Ale jej społeczna rola zmienia się na naszych oczach. Motorem tych zmian jest DSM – amerykański katalog zaburzeń psychicznych. Jego najnowsza edycja, zapowiadana na maj, to kolejny krok na drodze, którą psychiatria idzie już od dawna. Jest to, mówiąc najogólniej, droga rozszerzania kategorii diagnostycznych na coraz to nowe połacie ludzkiego życia i doświadczenia, w tym takie jego aspekty, które jeszcze niedawno skłonni byliśmy uznawać za „normalne”. Wraz z psychiatrią idziemy więc tą drogą wszyscy. Bo nie jest to oczywiście ani problem tylko amerykański, ani ograniczony do wąskiej grupy „chorych”, ani nawet wyłącznie zdrowotny. Jest to problem o globalnym, choć niejednolitym zasięgu – nośnikiem jego rozpowszechnienia jest właśnie DSM i zbliżony do niego WHO-wski katalog chorób, ICD. Jest to też problem powszechny – stanów opisanych w DSM-ie w jakimś momencie życia doświadczy znaczna część, jeśli nie większość ludzi. Jest to w końcu problem tego, jak rozumieć swoje przeżycia i rozwiązywać trudności – a wręcz: jak żyć. To rozszerzenie ekspertyzy i „jurysdykcji” medycyny na obszary wcześniej będące poza jej zasięgiem – medykalizacja czy psychiatryzacja – często postrzegane jest jako mechanizm kontroli społecznej strzegący opresyjnych norm – tyle, że karanie zastąpił „leczeniem”.
W Polsce o rozpowszechnieniu zaburzeń psychicznych też słyszymy w ostatnich dwóch dekadach coraz więcej. Wyraźnie w górę idą statystyki zachorowalności i spożycia leków. Coraz więcej osób zwraca się po pomoc do „psy-specjalistów”. Słychać opinie, że niepewność i stres życia w gospodarce rynkowej sprawiają, że tracimy rozum i nerwy. Być może. Ale trudno nie tłumaczyć tego wzrostu zmianami definicji diagnostycznych i medialnego dyskursu, a także zabiegami koncernów farmaceutycznych i postępującym transferem z konfesjonału do lekarskiego gabinetu i na kozetkę.
Jak obsłużyć troski klasy średniej
Pytanie, jak te zmiany faktycznie wpływają na Polaków, trzeba jednak poprzedzić innym: o których Polakach mowa? Dla jednych, zwłaszcza klasy średniej i w dużych miastach, gdzie „psy-dziedziny” przechodzą boom, farmakologia i psychoterapia stają się ważną częścią życia. Gdzie indziej o rozpowszechnieniu psychiatrii często w ogóle trudno mówić. Pozostaje ona domeną ciężkich chorób uniemożliwiających życie, a nie zaburzeń pozbawiających go radości i blasku. Otacza ją stygmat, dostęp do opieki jest znikomy. To paradoks rodzimej „psychiatryzacji” – prywatne gabinety nauczyły się obsługiwać nie tylko zaburzenia, ale i troski klasy średniej – i mają jej do zaoferowania pomoc, a nawet nową wizję siebie i świata. Publiczna opieka raczej się zawęża, niż rozszerza. To jedna z przyczyn, dla których o polskiej kulturze psychiatrycznej można i trzeba mówić w kategoriach ekonomicznych i politycznych.
Ale można i trzeba pytać też o konsekwencje „psychiatryzacji” tam, gdzie ona zachodzi. Nowo anektowane obszary pochodzą z rejonów „normy”: przygnębienie i zmęczenie mogą okazać się formą depresji, reakcja na stres w pracy – epizodem lękowym, trudności wychowawcze – ADHD, itp. A na każdy problem rynek farmaceutyczny oferuje odpowiednie remedium. Przykład: drobna, ale znacząca zmiana kategorii depresji w projekcie DSM-5. Co prawda kryteria epizodu depresyjnego tym razem się nie zmieniają – ta sama lista objawów (obniżenie nastroju, spadek zainteresowania czynnościami zazwyczaj sprawiającymi przyjemność, brak energii, zaburzenia snu i koncentracji, zmiana masy ciała, myśli samobójcze) z tym samym wymogiem ich utrzymywania się przez okres co najmniej dwóch tygodni. Ale pojawia się jedna istotna różnica. Do tej pory depresji nie orzekano w przypadku żałoby. Smutek i problemy z codziennym funkcjonowaniem po stracie bliskiej osoby uznawane były za normalną i zdrową reakcję – przynajmniej przez pewien czas. Teraz zastrzeżenie to zostaje usunięte. Efekt? Żal po stracie może być uznany za zaburzenie i potraktowany farmakologicznie.
Psychiatryczna rewolucja liberalna
Kontrowersja wokół tej zmiany wydaje się sprowadzać do tego, czy uznamy taką reakcję za „normalną” czy też „nienormalną”. W tym drugim przypadku do akcji wkroczyłby psychiatra z baterią antydepresantów i anksjolityków – i ewentualnie zaleceniem krótkoterminowej psychoterapii. Podczas badań etnograficznych wśród psychiatrów i pacjentów w polskich klinikach niejednokrotnie słyszałem od lekarzy: „Skoro mamy leki, to czemu nie pomóc?”. Trudno się nie zgodzić. Jednak z drugiej strony można oponować, że to przylepianie etykietki choroby psychicznej sytuacji w istocie zdrowej.
Postawiłbym sprawę trochę inaczej. Bo nie o „nienormalność”, „szaleństwo” czy nawet o „chorobę” tu chodzi. Myślenie o dzisiejszej psychiatrii w tych kategoriach coraz częściej okazuje się anachroniczne. Za to coraz istotniejsze stają się takie kategorie jak funkcjonalność, adaptacja, jakość życia, osobiste dążenia i oczekiwania. W tym sensie „nowa” psychiatria jest nie tyle instytucją kontroli, co raczej techniką zarządzania – i narzędziem życia w naszych własnych rękach. Na tym, moim zdaniem, polega psychiatryczna rewolucja ostatnich dekad. Rewolucja liberalna, a nawet neoliberalna. Psychiatria i psychoterapia w coraz mniejszym stopniu opierają się na instytucjach państwa, w coraz większym zaś na rynku i samych pacjentach – zdeterminowanych, żeby wytrzymać i stres w pracy i ryzyko jej straty, uważnie rejestrujących swoje objawy i szukających fachowej pomocy; traktujących samych siebie jak kapitał, który zainwestować trzeba we własny sukces i „samorealizację”. I skłonnych postrzegać trudności w osiągnięciu tych celów jako problemy nie społeczne, polityczne czy ekonomiczne, ale biologiczne.
* Grzegorz Sokół, antropolog, dziennikarz, adiunkt New School for Social Research w Nowym Jorku.
***
Don Kichot w krainie uogólnionej psychopatologii
Smoleńska tragedia ujawniła główną ranę polskiej tożsamości. Jesteśmy podmiotem neurotycznym, ale ze skłonnościami do przechodzenia w psychozę; podmiotem, który chce cierpieć i konstytuuje się na poczuciu winy oraz systemie podejrzeń wobec świata; podmiotem, który opiera swoją tożsamość na traumie i nieufności, stanowiącej centralną oś myślenia i odczuwania.
Słownik oswajania własnego cierpienia
Żyjemy w cywilizacji uogólnionej psychopatologii. Co to oznacza? Coraz trudniej jest nam myśleć w kategoriach opozycji norma-zaburzenie, norma-psychopatologia. Oznacza to także, że coraz trudniej jest posługiwać się diagnostyką z odchodzącej epoki XIX i XX wieku, gdy życie zorganizowane było zgodnie ze wzorcami dyscyplinującymi i normalizującymi. Psychiatria, psychologia kliniczna, psychopatologia coraz bardziej dojrzewają do stwierdzenia, że nie ma człowieka bez rozbudowanych symptomów, i to symptomów wielorakich, i niejednorodnych zaburzeń. Mimo nastania paradygmatu psychologii pozytywnej, psychologii człowieka samorealizującego się, coraz trudniej postulować jakikolwiek wzorzec normy psychicznej czy psychicznego dobrostanu. Więcej: być może nasza pojedynczość, nasza osobność, zbudowana jest właśnie na bazie symptomów, które podkreślają ekscentryczność i indywidualność człowieka pojedynczego, człowieka nigdy nieskończonego, człowieka nigdy w pełni przewidywalnego, człowieka rozedrganego.
Do połowy XX wieku leczenie miało charakter zamknięty i dokonywało się w szpitalu. Klinika stanowiła zasadę organizacji doświadczenia medycznego. Uzyskanie stygmatu człowieka szalonego wiązało się z twardą interwencją i hospitalizacją, leczeniem, które miało w założeniu charakter okresowej izolacji i którego celem było przede wszystkim przywrócenie jednostki do społeczeństwa, do mobilności ekonomiczno-społecznej, jednym słowem do produktywności, czyli jedynej wartościowej i definiującej człowieka aktywności – pracy. Dziś jednak psychiatria po raz pierwszy zderza się ze światem o takiej złożoności psychospołecznej i psychomotorycznej, że klasyczne binarne kategorie stają się niewystarczające. Współczesna psychiatria zderza się z człowiekiem nie tyle pracującym, ile raczej zabawiającym się. Człowiek współczesny jeśli nawet pracuje, to pracuje niematerialnie, tj. pracuje w usługach, a zatem szeroko pojętej „rozrywce”.
W ten sposób, tj. narastaniem złożoności naszego życia i środowiska oraz oderwaniem naszej aktywności od produktywnej pracy materialnej tłumaczyłbym rozrost jednostek klasyfikacyjnych w bazie DSM. Obserwujemy tu progresje symptomów klinicznych branych pod uwagę oraz przyrost jednostek klinicznych (zaburzeń), ale niekoniecznie przyrost ogólnych kategorii porządkujących cały system. Liczba zaburzeń osobowości zwiększa się, podobnie liczba zaburzeń kontroli impulsów, mamy także coraz bogatszą listę zaburzeń typu psychotycznego, ale same ramy kategorialne, np. zaburzenia przystosowania lub zaburzenia afektywne, stają się bardziej niepewne, a nawet diagnostycznie puste. Być może rozrostowi analizowanych symptomów oraz jednostek nozologicznych towarzyszy kryzys wielkich jednostek diagnostycznych, takich jak „psychoza” czy „nerwica”, oraz nadrzędnych kategorii klasyfikacyjnych, takich jak „zaburzenia afektywne”.
Przypuszczam, że to jest zasadniczy powód, dla którego następuje przyrost jednostek klasyfikacyjnych, które nie są już tak po prostu częścią „zaburzeń nastroju” lub „zaburzeń pod postacią somatyczną”, lub „zaburzeń typu urojeniowego”, ale są mutacjami wcześniej rozpoznanych form klinicznych. Wyłania się także konieczność diagnozowania tych nowych „mutacji” „w poprzek” dawnych prostych opozycji. Z takiego stanu wynika również to, że nie ma już dziś klasycznych „histerii”, „psychoz”, „nerwic anankastycznych”. Zamiast tego doświadczamy mnogości mutacji i wariantów „zaburzeń niezróżnicowanych”, „nieczystych”, „nietypowych” czy „nieokreślonych” i według mojej intuicji ich zbiór będzie się w kolejnych latach bardzo intensywnie powiększał. Stopniowo buduje się także o wiele większe społeczne przyzwolenie na pewną epizodyczność zaburzeń. Jesteśmy skłonni uważać, że okresy psychotyczne mogą sprzyjać większej produktywności jednostki i wpisywać się w scenariusz rozwojowy człowieka. Być może rozrostowi słownika psychiatrycznego towarzyszy też kryzys „interwencji” klinicznej, a nawet samej idei „leczenia”. Lekarz staje się dziś nie tyle zasadą eliminacji choroby, ile raczej świadkiem wyłonienia się pewnego archipelagu lub konstelacji symptomów, wobec którego nie ma pewności, czy winien zachować się jak botanik odkrywający nowy gatunek, czy jak interwencjonista posługujący się paradygmatem oswajania inności. Być może ostatnim powołaniem psychiatry jest dostarczanie jednostce pewnego słownika oswajania własnego cierpienia, bez nadziei na jego eliminację.
Stąd twierdzę, że kluczowym tekstem dla zrozumienia tej nadchodzącej postdyscyplinarnej cywilizacji jest „Psychopatologia życia codziennego” Sigmunda Freuda. To on przecież zaproponował ideę „nauki”, która rozciągnięta jest na całe nasze funkcjonowanie, całe życie będące swoistą produkcją błędów, czegoś, co wymyka się normalności. Psychopatologia życia codziennego to nauka o uogólnionej psychopatologii, to klinika społeczeństwa patoterapeutycznego. Każda jednostka tego społeczeństwa jest kandydatem do diagnozy klinicznej, każda jednostka cierpi i każda jednostka uzyskuje zgodę na niepowtarzalność swego cierpienia napisaną i legitymizowaną ręką klinicysty próbującego rozpoznać tę indywidualność w kolejnych podręcznikach Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders. Psychologia kliniczna, podążając tropem Freuda, pragnie objąć reflektorem swojego zainteresowania samoprodukcję (reprodukcję) życia społecznego i ekonomicznego podmiotów niepracujących, podmiotów uwikłanych w pracę niematerialną.
Obroża w mózgu
Społeczeństwo rzeczywiście się zmienia, ale nie oznacza to, że coraz bardziej odchyla się od ukrytego wzorca normalności. Na czym polega wielka zmiana społeczna, której jesteśmy częścią? No cóż, doświadczamy nade wszystko otwartego kryzysu instytucji totalnych i terytorialnych. Wielkie zamknięte urządzenia społeczne takie jak rodzina, szkoła, szpital, koszary, a nawet być może miejsca religijnego odosobnienia pokroju klasztorów ulegają stopniowemu rozpadowi lub istotnej transformacji. Rozstrojenie podmiotów to rozstrojenie instytucji, które do tej pory je upodmiotowiały. Czyż ostatnim uzasadnieniem społecznym klasztoru nie jest właśnie jego przemiana w środowisko terapeutyczne? Fenomen instytucji totalnych opierał się na tym, że miały one charakter terytorialny i stwarzały trwałe wzorce tożsamości, które działały niczym formy odlewnicze, a ich kontrola oddziaływała normalizująco i dyscyplinująco na całe społeczeństwo. Takie „urządzenia” (instytucje) opisywał Michel Foucault w niemalże wszystkich swoich książkach. Za metaforę ich upadku może posłużyć obroża elektroniczna, która przeniosła nadzór z więzienia (przestrzeni zamkniętej) do sfery publicznej (przestrzeni otwartej). Więzień jest niby-wolny, ale przez cały czas funkcjonuje w obrębie społeczeństwa kontroli, w obrębie nadzoru nieskończonego widzenia, ciągle ponawianej obserwacji.
Obroża elektroniczna urasta do symbolu świata ponowoczesnego, a zatem świata, który jest mieszaniną pozornej wolności i rzeczywistego zniewolenia, pozornej tolerancji i rzeczywistego nadzoru, pozornej liberalizacji i rzeczywistej opresji. Podobne zjawisko obserwujemy w medycynie, która coraz bardziej odchodzi od opozycji lekarz – pacjent. Powiada nam się, że medycyna przestaje być autorytarna. Medycyna XXI wieku „wmawia” nam, że to my jesteśmy odpowiedzialni za własne zdrowie i „zmusza” nas do stałej samoobserwacji, autodiagnozy, autonadzoru. Co ta namowa i nowa dyscyplina oznacza? Oznacza ona, że lekarz „jest w nas”, że obroże elektroniczne mamy wszczepione niczym implanty do mózgu, że słownik DSM-V jest jedynym słownikiem pozwalającym liberalnej jednostce na samorozumienie i samoopanowanie. Tak jak praca nowych podmiotów jest niematerialna, tak dyscyplina i wytwarzanie zdrowia są niewidoczne, niematerialne, dyskursywne, perswazyjne. DSM-V to system klasyfikacyjny epoki seriali pokroju „Dr House”. Dr Gregory House jest lekarzem, diagnostą, detektywem, spowiednikiem, krytykiem społecznym, ale jest także „obiektem psychiatrycznym”.
To represyjne przyzwolenie, ta autorytarna wolność, ta uwewnętrzniona władza oznaczają jednak coś jeszcze: zachętę do eksperymentowania na sobie, ze sobą, ponad sobą, w sobie, zachętę do wiecznego modelowania siebie, próbowania różnorakich zachowań, zawodów, edukacji, tożsamości, dialektów. Podleganie stałej transgresji, stałemu wykroczeniu, ciągłej roli samoeksperta sprawia, że wpadamy w sidła niekończącego się poszukiwania podniet. Współczesny podmiot nigdy z niczym nie kończy, nigdy nie jest skończony i ustatkowany, osiadły, utrwalony. Jest też wiecznie kuszony nowym początkiem. Być może wzorcowe dla naszego świata stały się „zaburzenia” wyodrębnione przez współczesną psychiatrię jako tzw. borderline personality disorder. Zaburzenie to ma polegać na ciągłym szukaniu ekscytacji, sytuacji granicznych, transgresywnych, jakby życie bez nich nie miało sensu, jakby bez ekscytacji życie otwierało przed nami niekończącą się pustkę lub monotonię. Neurotyczna osobowość naszych czasów to osobowość graniczna, transgraniczna lub ponadgraniczna. To nie neurotyczna potrzeba miłości lub neurotyczna obsesja władzy jest dzisiaj wiodącym motywem postępowania człowieka, ale obsesyjna potrzeba rozerwania się, rozbawienia się na śmierć. Imperatyw człowieka początku XXI wieku nakazuje mu stale się rozkoszować, a nie stale kontrolować. Superego mówi mu: doznawaj rozkoszy, a nie – jak naiwnie przypuszczamy –ograniczaj swoją rozkosz. Społeczeństwo patoterapeutyczne to społeczeństwo patologii życia codziennego lub – parafrazując raz jeszcze Freuda – społeczeństwo zgeneralizowanej zasady rozkoszy.
Jakie są tego konsekwencje? Podmiot nowoczesny na wzór bohatera opowiadań Franza Kafki doznawał szaleństwa, próbując odgadnąć utajone „prawo normalności” – jego rzeczywistą treść; szaleństwo podmiotu nowoczesnego to rezultat obsesji bycia normalnym i niezdolności odgadnięcia, czym jest normalność. Podmiot nowoczesny nigdy nie miał pewności, że spełnia wszystkie normy. Dziś każdy z nas żyje w mnogości różnych sprzecznych zasad postępowania, które na dodatek są na naszych oczach przekraczane. Żadna osoba nie wie, czy jakąś regułę uwewnętrznić i realizować, czy też może istnieje społeczne oczekiwanie, by ją złamać. Normą stało się bycie kimś omijającym normy, dystansującym się wobec norm, przekraczającym normy; normą stało się bycie podmiotem bezgranicznym, rozregulowanym, multinormalnym. Należałoby przemyśleć, czy bycie podmiotem przekraczającym normy, ale stale je również zachowującym (przechowującym), nie oznacza tak naprawdę bycia podmiotem cynicznym. I czy problem człowieka ponowoczesnego nie polega na tym, że nie tylko musi posiadać normy, ale także je przekraczać, by na koniec udawać, że one stale funkcjonują jako reguły życia społecznego.
Być może współcześnie psychiatria przeczuwa ten problem i złożoność jej obecnego systemu klasyfikacyjnego jedynie odnotowuje złożoność podmiotu cynicznego. Kto wie, być może dzisiaj rzeczywistym „przekraczaniem” zasad życia społecznego jest bycie konserwatywnym, bycie przesuniętym w czasie, co oznaczałoby bycie „poważnym konsumentem” norm. Czy współczesna psychiatria widziałaby powód do szybkiej hospitalizacji takiego ekscentryka, takiego opornego wobec kolejnych fal modernizacji obywatela, który odmawia bycia cynicznym? Czy współczesna psychiatria widziałaby powody, aby założyć takiemu podmiotowi elektroniczną obrożę? Czy nasze dzieci w szkołach, które zbyt poważnie traktują reguły sprawiedliwości i równości, nie stają się przypadkiem z tego powodu „ofiarami”, tj. potencjalnymi „obiektami” interwencji klinicznej psychologii rozwojowej, która musi ich leczyć z powagi i uczyć cynizmu mówiącego tym razem: uczciwość jest dla frajerów. I czy Don Kichot nie byłby w naszej kulturze paradygmatem takich zachowań urojeniowych, nieadaptacyjnych, „zbyt poważnych”?
Polska jako Don Kichot
Czy istnieje polska odmiana szaleństwa? Czy Polska ze swoim wciąż raczej konserwatywnym społeczeństwem nie jest z tej perspektywy „nowatorska” względem Zachodu? Czy Polska nie jest właśnie takim Don Kichotem Europy? Nie jesteśmy ani histerykami, ani perwertami, jak to chyba często o sobie myślimy i piszemy. Nie chodzi bowiem ani o spektakl zbiorowej histerii, widowisko zbiorowego bólu, teatr traumy i patosu, ani nawet o skłonności masochistyczne, tj. pewną predestynację do cierpienia i gotowość do odczuwania rozkoszy z cierpienia. Nieprawda, histeria i perwersja to nie nasza zbroja. Rzeczywista zbroja polskiego Don Kichota to obsesja. Jesteśmy społeczeństwem obsesyjnym, albowiem głównym pytaniem typu obsesyjnego jest pytanie o to, czy w ogóle istnieje? A jeśli istnieje, to dla kogo istnieje i przez kogo powołane zostało jego istnienie? W istocie katastrofa smoleńska ujawniła nie tyle opór przed ponowoczesnością, co raczej nienowoczesność Polski. Z pewnością jesteśmy podmiotem neurotycznym, który chce cierpieć, który konstytuuje się na poczuciu winy, opiera swoją tożsamość na traumie stanowiącej centralną oś myślenia i odczuwania. Sama trauma to jednak mało. Samo cierpienie to stanowczo za mało. Don Kichot też cierpiał, a nawet stał się ofiarą widowiska cierpienia. Słynne wykłady Vladimira Nabokova o Don Kichocie stały się wykładami o przemocy i cierpieniu. Nasze cierpienie nie jest jednak widowiskowe, nasze cierpienie ma charakter psychotyczny. Co to oznacza? Oznacza to, że poza cierpieniem wciąż obsesyjnie poszukujemy winnego, tego, który wyrządził nam krzywdę i którego można uczynić odpowiedzialnym za całe nasze zło. I nie chodzi tu wcale o przypadek Antoniego Macierewicza, skoro nawet Leszek Balcerowicz posuwa się do twierdzenia, że „stopień przekłamań w sprawie OFE przypomina twierdzenia z kampanii smoleńskiej i teorii o zamachu”, co oznacza de facto, że cała nasza wyobraźnia polityczna i ekonomiczna jest ustrukturalizowana na wzór obsesyjnej traumy. Niestety nie mamy swojego DSM-V, tj. słownika oswajania własnego cierpienia. Nasze cierpienie jest do pewnego stopnia milczące, a być może nawet nieprzedstawialne. Być może socjalizacja i edukacja w Polsce w dużym stopniu polegają na nauce milczącego cierpienia i „do” milczącego cierpienia. Dramat psychotyka polega na tym, że chce być on widowiskiem, aktorem i widzem równocześnie.
W tym znaczeniu tragedia smoleńska ujawnia naszą główną ranę, miejsce zapikowania naszego Ja (kwatery głównej libido), a zatem to, że stanowimy społeczeństwo z przełomu XIX i XX wieku, które nie chce się modernizować, nie chce narzucić sobie pozapsychotycznych sposobów funkcjonowania, gdzie związek ze światem polega na obwinianiu innego o swój własny stan afektywny i psychiczny. Nie chcemy wyjść poza paradygmat edypalny, paradygmat ambiwalentnych relacji ojca z synem. Chcemy być stale synem, a nie ojcem. Chcemy mieć Ojca, nie chcemy być Ojcem. Jesteśmy, niestety, infantylni w tym sensie, że poszukujemy wciąż ikony, praobrazu, z którym można byłoby powiązać naszą afektywność i wyznaczyć dzięki temu drogowskaz tożsamości naszego zranienia.
Jeśli przyjrzymy się zmodernizowanemu światu zachodniemu i temu, co socjologowie pokroju Ulricha Becka piszą o społeczeństwie ryzyka, zobaczymy, że tam głównym obiektem obsesji jest ryzyko związane z nieobliczalnością pewnych zdarzeń, w tym tragedii lotniczych. Społeczeństwo zachodnie jest o tyle w pełni społeczeństwem biopolitycznym, że obawia się zwłaszcza niebezpieczeństw niewidocznych, takich jak bakterie, wirusy, ruchy tektoniczne ziemi czy zmiany klimatyczne. Nieprzedstawialność ryzyka jest konsekwencją jego nieobliczalności i jego niezmysłowości. Zachód musiał uzbroić się w noktowizory, lunety, satelity, detektory termiczne, teleskopy i tomografy, by poczuć się bezpiecznie. Natomiast my jesteśmy uwikłani w zdarzenia spektakularne, widoczne, zmysłowe, związane z takimi epizodami, których namacalność pozwoliłaby nam cierpieć, odczuwać winę, a potem szukać ekspiacji, rekompensaty i zadośćuczynienia. Zupełnie jak gdybyśmy chcieli wciąż bilansować nasze relacje z otoczeniem i nie dostrzegali, że jest to po prostu niewykonalne. Ta buchalteria emocjonalna świadczy o niemożliwości dorośnięcia (bycia Ojcem) i naszym zrośnięciu z przeszłością (potrzebą posiadania Ojca). Być może świadczy ona również o naszym jawnym autoerotyzmie. Gdyby tak było, potrzebowalibyśmy nie tyle języka pozwalającego nam zrozumieć zaburzenia tożsamości, preferencji czy orientacji seksualnej, ale języka pozwalającego nam zrozumieć, dlaczego nasze libido ma takie trudności z obsadzaniem obiektów różnych niż nasze własne ja.
* Szymon Wróbel, profesor filozofii społecznej, psycholog, pracownik IFiS PAN w Warszawie.
***
Neuroza to przeżytek
Co może oznaczać rosnąca ilość diagnozowanych zaburzeń? Nowoczesna jednostka jest splotem dwóch ambicji: mieć w sobie element nieporządku czyniący z niej kogoś nieporównywalnego z innymi i jednocześnie być jak inni ludzie. Idea diagnozy psychiatrycznej mieści w sobie życzliwie te dwa sprzeczne dążenia.
Nie żyjemy w świecie zdiagnozowanych przez Freuda neuroz. Problemem pacjenta freudowskiego było „nieświadome poczucie winy” i wynikające z tego odczucia zobowiązanie wobec innych. Pacjent psychoanalizy Freuda zamierzał naprawiać przez całe życie poczynione faktyczne czy wyimaginowane szkody. Za psychoanalizą można zobaczyć wypowiedzenie dążeń klasy średniej z przełomu XIX i XX wieku do ustalenia nowych proporcji między zobowiązaniami wobec innych a życiem „na własny rachunek”. Koncepcja Freuda, która mówiła nie o poczuciu winy, ale o „nieświadomym poczuciu winy”, pozwoliła określić roszczenia rodziny i społeczeństwa jako wygórowane. Współcześni pacjenci przychodzą z gotową już diagnozą i uskarżają się właśnie na to, że mają zbyt duże poczucie winy, od którego chcieliby się uwolnić. Zmianę tę trafnie opisał Christopher Lasch pod koniec lat 70. w swojej koncepcji „kultury narcyzmu”. Postnerwice biorą się z poczucia, że inni dokonują zamachów na „ja” pacjenta.
Zminiaturyzowaną wersję tej przemiany można było zaobserwować w Polsce ostatnich dwóch dekad. Na początku lat 90. w asertywności czy raczej jej braku (co ma wiązać się z zezwalaniem innym na atak na własne „ja”) widziano przyczynę wszelkich niepowodzeń jednostek zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym. Warsztaty, kursy i treningi asertywności cieszyły się wówczas niesłychaną popularnością, mimo że i w praktyce, i w dyskursie terapeutycznym „neurozy” jawiły się już jako kwestia nieaktualna. Możliwe, że „asertywność” w Polsce na początku lat 90. stała się pewnym skrótem i streszczeniem wyobrażeń na temat tego, jakich wolności zażywa człowiek na cywilizowanym Zachodzie. Po blisko dekadzie konieczne stały się dopowiedzenia i dookreślenia temperujące asertywność rozumianą jako prawo do bez mała nieograniczonej ekspresji własnych przekonań i emocji. Asertywność zaczęto wiązać z właściwym poczuciem własnej wartości, negocjowaniem i „łagodną stanowczością”. Dziś już, jeśli przyjrzeć się ofercie terapeutycznej i poradom, jakie pojawiają się w przekazach, nie chodzi po prostu o asertywność, ale o różne jej odcienie. Coraz częściej obok wypowiedzi promujących asertywność pojawiają się też spostrzeżenia o niewłaściwym jej rozumieniu, braku wrażliwości na potrzeby innych, egoizmie itp. Trudno oprzeć się wrażeniu, że znakomita część kultury terapeutycznej występuje w funkcji savoir-vivre’u klasy średniej, która ciągle chce się widzieć jako wyzwolona z manier, sztuczności i sztywności przypisywanych „absolutyzmowi” konwencji XVIII-wiecznego „towarzystwa”. I terapia, i savoir-vivre to próby urefleksyjnienia i kodyfikacji najważniejszej kwestii, tej, która odpowiada na pytanie, co ludzie mają, muszą i mogą zrobić, żeby być i żyć razem oraz jakie środki trzeba przedsięwziąć w sytuacji, kiedy czyjaś obecność staje się na różne sposoby w tym właśnie względzie kłopotliwa.
Co może oznaczać rosnąca ilość diagnozowanych zaburzeń? Być może coraz trudniej jest określić i odmierzyć właściwe proporcje między „ja” i „innymi” w konkretnych sytuacjach i relacjach. Mnożenie się diagnoz można rozumieć analogicznie do tego, co stało się z fizjonomiką w XVII wieku. Jean-Jacques Courtine i Claudine Haroche w „Historii twarzy” zauważają, że do porażki fizjonomiki paradoksalnie przyczyniła się jej popularność i powszechność. Precyzja fizjonomicznych „diagnoz” domagała się identyfikowana coraz to nowych typów ludzi. Pojawiały się podręczniki, w których prezentowano ich nawet kilkaset. Jaka może być użyteczność podręcznika przedstawiającego kilkaset typów ludzi? Jak się nim posługiwać? Ówczesne „diagnozy”, co zrozumiałe przy wyróżnieniu kilkuset typów ludzi, zaczęły się rozchodzić: to samo otwarte spojrzenie mogło być oznaką zarówno życzliwości, jak i zuchwałości. Podobnie dzisiaj w poradnikach poświęconych „mowie ciała” możemy przeczytać, że jeśli rozmówca patrzy w oczy, to znaczy, że mówi prawdę bądź też, że kłamie, jeśli dowiedział się z innego (starszego i już nieaktualnego) podręcznika „mowy ciała”, że robienie wrażenia mówienia prawdy bierze się z patrzenia w oczy rozmówcy.
Autorzy przywołanej „Historii twarzy” piszą, że fizjonomika rozpadła się, bo dokonała bezużytecznego ostatecznie „odkrycia” kilkuset typów ludzkich. Stało się tak z tego powodu, że – jak zauważają autorzy – nie było niczego, co zamykałoby ten system klasyfikacji i uniemożliwiało „odkrywanie” nowych. Z podobną sytuacją mamy do czynienia dzisiaj. Oddaje to na przykład scena z serialu „Detektyw Monk”. Głównym bohaterem jest detektyw, który nie może funkcjonować bez sesji terapeutycznych. W jego terapii nie widać żadnych postępów, a do wcześniejszych udręk, fobii i natręctw wciąż dołączają nowe. Podczas jednej z sesji bohater skarży się, że od dłuższego czasu źle sypia. Najpierw bał się kołdry, dlatego wymienił ją na koc, ale od jakiegoś czasu odczuwa strach także przed kocem. Pyta swojego terapeutę, jak się nazywa taka dolegliwość i słyszy, że taka fobia nie ma jeszcze nazwy.
Ta scena dobrze oddaje splot dwóch ambicji nowoczesnej jednostki: mieć w sobie element nieporządku czyniący z niej kogoś nieporównywalnego z innymi i jednocześnie być jak inni ludzie. Diagnoza nazywa cierpienie i świadczy o tym, że istnieją oprócz pacjenta inni, którzy cierpią w podobny jak on sposób i z podobnych, być może, powodów. Idea diagnozy psychiatrycznej mieści w sobie życzliwie te dwa sprzeczne dążenia. Niedawno terapeuci zauważyli, że rośnie liczba pacjentów, którzy nie mogą jadać posiłków na mieście. Niektórzy spośród nich obawiają się bakterii i niedomytych naczyń. Inni są przekonani, że podawane w restauracjach posiłki są higieniczne, ale podejrzewają, że podawane są na talerzach, z których nie wypłukano dobrze detergentów. Jeszcze inni mówią, że jedzenie na mieście im szkodzi, ponieważ w restauracjach „coś” się dodaje podczas gotowania potraw. Każda z tych obaw ma już oczywiście swoją nazwę. Jeszcze niedawno jedzenie było emblematem tego, co społeczne. Każda z wymienionych powyżej obaw związanych z jadaniem na mieście to różne problematyzacje kwestii dotyczącej tego, czy bycie razem jest dzisiaj wystarczająco bezpieczne. Czy możliwe jest zatem stworzenie za pomocą diagnozy (współczująco łączącej ambicję jednostki do istnienia poza roszczeniami wspólnoty z pragnieniem podzielania czegoś z innymi) wspólnoty tych, którzy obawiają się bycia we wspólnocie?
* Małgorzata Jacyno, profesor socjologii na Uniwersytecie Warszawskim, autorka m.in. „Kultury indywidualizmu” oraz „Iluzji codzienności: O teorii socjologicznej Pierre’a Bourdieu”.
***
Posiadanie problemów stało się modne
Z filozofem kultury, profesorem Andrzejem Lederem, rozmawia Anna Piekarska.
Coraz większa liczba zaburzeń psychicznych może rodzić podejrzenie, że stres i prędkość, z jakimi żyjemy, negatywnie wpływają na stan naszej psychiki. Czy szybki rozrost bazy DSM jest dowodem na szkodliwość postępu i gwałtownego rozwoju?
Nie zgodziłbym się z tezą, że rozwój tej klasyfikacji odzwierciedla liczbę rzeczywiście pojawiających się nowych zaburzeń czy wzrost poziomu stresu. Poziom napięcia jest mniej więcej stały, natomiast zmienne są jego źródła w kulturze. Wzrasta raczej świadomość własnego stanu psychicznego. Zdajemy sobie sprawę z tego, że posiadamy coś takiego jak psychika i że należy o to dbać. Natomiast mechanizm, który popycha naukowców i lekarzy do rozszerzania tej klasyfikacji, ma zupełnie inny charakter.
Jakimi pobudkami kierują się lekarze? Może dopiero odrabiamy swoją lekcję z Freuda i powoli akceptujemy to, że nieustanne borykanie się z zaburzeniami, neurozami i niezaspokojonymi pragnieniami jest po prostu kondycją ludzką, której nie możemy zmienić, a co najwyżej ją opisać i uświadomić sobie procesy zachodzące w naszej psychice?
Samo zwiększanie się liczby problemów obejmowanych przez DSM wiąże się z szerszym procesem medykalizacji stosunków międzyludzkich. Stoją za nim oczekiwania i nadzieje pokładane w medycynie. Wierzymy, że pomoże nam w wielu różnych sprawach, nawet jeśli nie mają one charakteru medycznego. Wiąże się to przede wszystkim z ogromną bezradnością i niewiedzą na temat funkcjonowania ludzkiej psychiki. Nauka nie wie, czy i – przede wszystkim – jak trudne doświadczenia zamieniają się w jakieś objawy zaburzeń. W związku z tym, nie potrafiąc wytłumaczyć tego mechanizmu, ogranicza się do nazywania kolejnych jednostek chorobowych. Przypomina to sytuację, w jakiej były nauki biologiczne w XVIII wieku – z bezradnością wobec natłoku ogromnej różnorodności przejawów życia radzono sobie przez ciągłe rozbudowywanie systemów klasyfikacyjnych. Katalog jest nowożytną odpowiedzią na tajemnicę. Gdy nie potrafimy jej pojąć, możemy ją tylko katalogować.
DSM włącza w dyskurs psychiatryczny przypadłości, które kiedyś byłyby uważane co najwyżej za drobne dziwactwa, a nie choroby. Zgodnie z najnowszą listą za zaburzenie uznaje się na przykład natrętne szczypanie skóry czy fetysz stóp. Czy jednak DSM cokolwiek mówi o funkcjonowaniu naszej psychiki?
DSM nie daje żadnego zrozumienia. Jego twórcy nie mają zresztą takich ambicji. Za cel stawiają sobie jedynie klasyfikację pojawiających się objawów. W tym sensie to zestawienie pełni wyłącznie funkcję identyfikacyjną. Ogranicza się do stwierdzenia, że istnieją grupy ludzi, którzy mają taki a taki problem. Co jest właściwie treścią danego „zaburzenia”? Wszystko jedno. Każde zachowanie może się nim stać, gdy spełnia pewne cechy formalne; powtarzalność, niezależność od woli. Dlatego też na liście pojawiają się zachowania, które dawniej byłyby traktowane jako cecha charakteru, przypadłość, dziwactwo.
Psychoanaliza proponuje zupełnie odmienne podejście do ludzkiej psychiki niż współczesna psychiatria. Co te dwie dziedziny mają ze sobą wspólnego?
Przez pewien czas psychoanaliza pretendowała do bycia dziedziną medycyny. Obecnie stała się praktyką terapeutyczną, która znacznie różni się od postępowania medycznego. Daje zrozumienie, którego brakuje w psychiatrii. Nie skupia się na klasyfikacji i opisie fenomenologicznym, tylko próbuje znaleźć głębszy mechanizm, który może się objawiać w taki czy inny sposób. Sam Freud twierdził, że psychoanaliza zamienia objawy, czyli to, co podlega medycznemu rozumieniu, na zwykłe ludzkie nieszczęście. Natomiast psychiatria działa w zupełnie odwrotnym kierunku – zmienia trudność życia w objawy. A objawy można usuwać za pomocą pewnych technik medycznych i farmakologicznych. Współczesnej medykalizacji przyświeca utopijna wiara, zgodnie z którą większość problemów da się rozwiązać za pomocą działań technicznych.
Michel Foucault w drugiej połowie XX wieku postawił tezę, że rozwój psychiatrii rozpoczął się w momencie, w którym doszło do radykalnego oddzielenia szaleństwa od normalności. Tym samym norma została ukonstytuowana, a wszelkie odchylenia – wydzielone i wyizolowane. Medykalizacja sfery psychicznej stała się narzędziem władzy. Czy to teza prawdziwa i wciąż aktualna?
Niewątpliwie istnieje w nowoczesnych społeczeństwach tendencja, by funkcjonowanie ludzi uczynić przewidywalnym i opisywalnym za pomocą różnego rodzaju proceduralnych czy normatywnych struktur. W tym sensie Foucault ma nadal rację; co więcej, presja na to we współczesnym społeczeństwie jest coraz większa, więc, co najmniej w tym sensie, ma on jeszcze bardziej rację. Medykalizacja oczywiście służy utrzymywaniu tego reżimu. DSM byłby więc z jednej strony wyrazem bezradności wobec tajemnicy ludzkiej psychiki, a z drugiej – próbą uzyskiwania przewidywalności i poddania kontroli tego obszaru. Amerykański system klasyfikacyjny jest gęstą siecią, którą pragnie się narzucić na coś, co samo w sobie bardzo trudno poddaje się kontroli i opisowi.
Z drugiej strony jednak, szaleństwo przestało być już podstawą wykluczenia. Ludzie zmagający się z trudnościami psychicznymi nie wstydzą się przyznać do swoich problemów i szukać pomocy. Rosnąca liczba nazwanych zaburzeń sprawia, że każdy może dostrzec u siebie przynajmniej jedno z nich. Czy w takim razie diagnoza psychiatryczna oferuje pewien rodzaj samookreślenia, który nadaje pewność i stabilność życiu?
Posiadanie problemów rzeczywiście stało się do pewnego stopnia akceptowalne, a może nawet modne. Jest także ceną za to, że funkcjonujemy prawidłowo w innych obszarach. Odkrycie w sobie ogródka nieprzewidywalności pozwala nam być zupełnie przewidywalnymi w pozostałych dziedzinach. Jest małym obszarem nienormalności, na jaki możemy sobie pozwolić w świecie, w którym musimy być niesłychanie zgodni z normą. Jednak prawdziwe szaleństwo wciąż bardzo silnie wyklucza ze społeczeństwa. Człowiek, który jest całkowicie nieobliczalny, a co gorsza groźny przez swój brak poszanowania dla najbardziej podstawowych norm, nie może funkcjonować we współczesnym społeczeństwie i siłą rzeczy pozostaje poza nim. Los takich ludzi jest w naszej kulturze dramatyczny – zresztą nie tylko w naszej.
Nie należy zapominać, że DSM jest tworem amerykańskiej psychiatrii. W Stanach Zjednoczonych kultura terapeutyczna stoi na wysokim poziomie, a z pomocy specjalistów korzysta wielu Amerykanów. Czy system stworzony w tak specyficznych warunkach może mieć wartość uniwersalną?
Warto zaznaczyć, że w samej Ameryce stosunek do kultury terapeutycznej jest bardzo zróżnicowany. Obraz, który my mamy, jest ukształtowany przez literaturę i film. Tak naprawdę dotyczy jednak tylko wielkomiejskiej klasy średniej wschodniego i zachodniego wybrzeża Stanów. Natomiast ogromna część Amerykanów ma podobny stosunek do słów rozpoczynających się od „psych-” jak większość Polaków i Europejczyków – podchodzi do nich z ogromną nieufnością. Natomiast, wracając do DSM, objawy, które pojawiają się na liście, są niewątpliwie związane z kręgiem kulturowym, tak samo sposób ich postrzegania. Dowodem na to jest choćby fakt stworzenia osobnego, niezależnego od amerykańskiego, systemu klasyfikacyjnego, ICD-10. Natomiast dominacja Stanów Zjednoczonych we współczesnych naukach powoduje, że systemy amerykańskie są rozpowszechnione i brane pod uwagę przez lekarzy na całym świecie.
Czy w takim razie uważa pan, że należy raczej mówić o ważności DSM dla danej klasy, posiadającej odpowiednie zaplecze kulturowe i pozycję społeczną niż o jego istotności dla całych obszarów?
Moim zdaniem to jest problem cywilizacyjny, a nie klasowy czy geograficzny. Tam, gdzie istnieje pewien model cywilizacji z hegemoniczną grupą społeczną, którą jest właśnie klasa średnia, DSM czy ICD dobrze spełnia swoją funkcję i jest adekwatnym narzędziem. Oczywiście we wspólnocie, która ma zupełnie inną strukturę, na przykład w archaicznym społeczeństwie agrarnym czy pustynnym społeczeństwie Afryki, DSM nie ma żadnych szans, aby sprawnie działać. Istotą problemu jest to, że takie formy kultury są w regresie. Zaś kultura, w której żyjemy, nieuchronnie narzuca nam określony sposób myślenia.
* Andrzej Leder, filozof kultury, psychoterapeuta; kieruje Zespołem Filozofii Kultury w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Opublikował m.in. „Przemianę mitów, czyli życie w epoce schyłku”, „Nieświadomość jako pustkę”, „Naukę Freuda w epoce Sein und Zeit”. W Instytucie Studiów Zaawansowanych prowadzi seminarium „Prześniona rewolucja. Co może psychoanalityczna teoria krytyczna wnieść do rozumienia historii Polski?”. Od marca 2013 roku stały autor „Dziennika Opinii”.
* Anna Piekarska, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
* Autor koncepcji Tematu tygodnia: Jakub Stańczyk.
** Autor ilustracji: Michał Drabik
*** Współpraca: Anna Piekarska, Jakub Krzeski, Konrad Kamiński.
„Kultura Liberalna” nr 224 (17/2013) z 23 kwietnia 2013 r.