366 dni nieustannego słuchania. Fascynująco jest doświadczać na własnej skórze, jak zanika granica między pejzażem dźwiękowym a muzyką. Ambicja poznania tego pogranicza leżała u samych źródeł mojego zainteresowania środowiskiem dźwiękowym. Nie przewidziałem jedynie, że „muzyka” okaże się tak kruchą kategorią i że tak łatwo rozsypie się pod naporem „pejzażu dźwiękowego”. W miarę zapadania się w ekologię akustyczną coraz bardziej skłonny jestem stwierdzić, że to właśnie muzyka jest – w swej istocie – przejawem tęsknoty za pięknem pejzażu dźwiękowego, nie zaś – jak powiedziałby R. Murray Schafer – że pejzaż dźwiękowy jest „globalną kompozycją muzyczną”. Jeśli odwrócić sprawę w ten sposób, wszystkie „znalezione” w pejzażu dźwiękowym wartości zyskają walor autentyzmu, podczas gdy wyrafinowane artystyczne kreacje – zarówno odbiorcy, jak i twórcy – stracą liczne przywileje, którymi szczodrze obdarzyła je kultura. Nagle każdy spacer okaże się spacerem dźwiękowym, każda czynność – rodzajem gry, każdemu dźwiękowi, który dobiega do uszu, towarzyszył będzie znak zapytania. Nie zmienia się tylko jedno: tak samo jak w przypadku muzyki doświadczenie pejzażu dźwiękowego wymyka się słowu i nie daje się ściśle wyrazić za pomocą wypowiedzi językowej.

Zamiast więc bezdźwięcznych opisów, zilustruję to, o czym mowa, kilkoma nagraniami.

Dopiero ubiegły rok uświadomił mi w pełni, jak mocno field recording wiąże się z ekologią akustyczną. Nagrywanie pejzażu dźwiękowego jest zajęciem nie tylko fascynującym, lecz także terapeutycznym. Dźwięk nagrany staje się dźwiękiem oswojonym – zostaje „złapany do pudełka”. Można go przepuścić przez program komputerowy, obnażając tym samym jego spektrum i obwiednię. W innym programie można go dowolnie przetworzyć, pociąć, zdekonstruować, rozciągnąć w czasie. Z chwilą, gdy zaczyna się dźwięki nagrywać, przestaje się być wobec nich bezbronnym.

Fieldrecordingowe hobby w dużej mierze wymusiły na mnie czynniki zewnętrzne. Trwającą pod moimi oknami budowę II linii warszawskiego metra można chyba włączyć w poczet najbardziej spektakularnych zaburzeń w pejzażu dźwiękowym stolicy co najmniej w ostatnim półwieczu. Na przestrzeni dwudziestu lat trudno byłoby w centrum miasta wskazać równie poważną „dźwiękową rewolucję”. I jak to z rewolucjami bywa, na początku zapanowała sielanka – zamknięcie ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej sprawiło, że ich skrzyżowanie stało się miejscem zupełnie kameralnym. W godzinach wieczornych panowała błoga cisza, dzięki której można było usłyszeć nawet gwizdy pociągów dobiegające z Powiśla (rzecz wcześniej nie do pomyślenia). Była to jednak cisza przed burzą. Krótko po zamknięciu ulic – co nastąpiło już w czerwcu 2011 roku – na plac budowy wjechał ciężki sprzęt i zaczął się trwający okrągłą dobę, 7 dni w tygodniu, koncert młotów pneumatycznych, koparek, świdrów, pomp betonu i ciężarówek. Nie chcąc zwariować w tak nieprzyjaznym środowisku dźwiękowym zacząłem je archiwizować.

Powyższy przykład daje pewne wyobrażenie o jakże ekstremalnym pejzażu dźwiękowym. Warto dodać, że to budowlane „tutti” nagrałem w sobotnie popołudnie z okna własnej sypialni. Żadne nagranie nie odda jednak poczucia osaczenia, które ogarnia człowieka zmagającego się z takim środowiskiem dźwiękowym przez cały rok. Hałas działa na ludzki organizm wyniszczająco, a doświadczenie tego na własnej skórze jest równie przykre, co pouczające. W trakcie rozmów z sąsiadami okazało się zresztą, że każdemu w tej dźwiękowej niedoli doskwierał trochę inny jej aspekt. Mnie zamęczały nieustanne dronowania silników maszyn, kogo innego do szału doprowadzały rytmiczne piski cofających się ciężarówek…

Zawsze jednak skłonny byłem bronić pewnych walorów estetycznych środowiska lo-fi i nie inaczej jest w tym wypadku. Przykładowo, w dźwięku rozbijających zbrojony beton młotów pneumatycznych frapujące jest wszystko: kolejne „serie” rytmicznych uderzeń, z których każde jednak różni się od pozostałych, bo przecież każde uderzenie obłupuje kawałki bryły i każde trafia w inny jej punkt, inny materiał. Zmienia się więc nieustannie wysokość dźwięku. Pomiędzy seriami uderzeń następują zaś długie pauzy, w których z napięciem oczekuje się na kontynuację. Do tego ta dynamika: ffffff. Wszystko to razem sprawia, że w psychodelicznym brzmieniu młotów pneumatycznych jest jednocześnie coś z serii karabinowej, z gry na kastanietach i ze śpiewu ptaków.

Kolejne nagranie pochodzi z czasu mistrzostw Europy w piłce nożnej. Dwa młoty tłukły wtedy na tle rozmywających się dźwięków koncertu, które ze „strefy kibica” dobiegały po meczu Czechy–Portugalia 22 czerwca (parę minut przed północą).

Jakkolwiek jest w tej mojej fascynacji młotami pneumatycznymi coś z syndromu sztokholmskiego, to właśnie setki godzin ekspozycji na ich brzmienie stanowiły dla mnie najbardziej wstrząsające doświadczenie dźwiękowe minionego roku.

Na początku lata postanowiłem jednak przejrzeć swoje nagrania i z przykrością stwierdziłem, że przytłaczająca większość zebranego przeze mnie materiału dokumentuje hałaśliwe miejskie środowiska lo-fi. Nie ma co marzyć o przywróceniu zdrowych proporcji w pejzażu dźwiękowym, skoro nawet we własnym cyfrowym archiwum przechowuje się sam hałas. Dodatkowo, zmotywowany atmosferą panującą na konferencji „The Global Composition” w Darmstadt, postanowiłem zacząć naprawiać dźwiękowy świat od dysku własnego komputera.

[Część II za tydzień]