Artykuł wart polecenia tym wszystkim, którzy mają zamiar oferować swoje towary i usługi chińskim klientom, spotkał się z druzgoczącą krytyką przedstawiciela młodszego pokolenia sinologów – Wojciecha Jakóbca. Na łamach portalu „Na temat Chin”, którego jest współzałożycielem, z oburzeniem zarzucił Darewiczowi wypowiadanie opinii trącących kolonializmem, archaiczny sposób myślenia, chęć cywilizowania wielkiego narodu chińskiego i poszukiwanie cwanych sposobów na szybkie zbicie fortuny. Zdaniem Jakóbca, konieczna jest dyskusja na temat tego, jak Polacy postrzegają Chiny – by wyplenić takie archaiczne i niegodne współczesnych czasów poglądy. Zdecydowanie taka dyskusja jest potrzebna, tylko że oparta na faktach, a nie na konfabulacjach.

Jak rozstrzygnąć problem z psem?

Szczególne miejsce w krytyce przypadło kwestii jedzenia psów przez Chińczyków. Jakóbca oburza otwarcie artykułu o polskiej restauracji w Foshan pytaniem o to, czy Chińczycy nie jedzą już psiny. Stereotypowe pytanie – pewnie tak, tylko że takie pytanie zadaje mnóstwo Polaków, kiedy słyszą hasło „Chiny” albo „jedzenie w Chinach”. Jeszcze bardziej oburza go, nomen omen mocno przesadzona, opinia Darewicza, że psy je tylko margines i tylko na wsiach. Według Jakóbca jedzenie psów to „najbardziej nieprawdziwy stereotyp dotyczący Chin”. Jego zdaniem czy ktoś je psa czy nie, to kwestia czysto psychologiczna i kulturowa, której nie powinniśmy rozpatrywać z punktu widzenia naszego europejskiego otoczenia kulturowego.

Otóż w Chinach psy się je, a psinę można kupić na targu, choć nie tak powszechnie jak dawniej. Mięso jak mięso, da się zjeść, zwłaszcza zimową porą w gorącej zupie. Obecnie jednak część Chińczyków – i to szczególnie ludzie młodzi – coraz częściej podziela opinię, że jeść psów się nie godzi. W zdecydowanej większości średniej i wyższej klasy restauracji w większych miastach psina już nie figuruje w menu, ale w mniejszych i na wsi piesek na talerzu jest już powszechniejszy. Niektórym Chińczykom tak bardzo zaczęło wadzić jedzenie pupili, że powstały organizacje prowadzące aktywną działalność na rzecz wprowadzenia zakazu serwowania psiny pod jakąkolwiek postacią. W 2011 roku chińscy aktywiści doprowadzili do skasowania festiwalu psiego mięsa w Jinhua. Bardzo ostre protesty od lat wzbudza podobny festiwal w Yulin w Guangxi. Projekty odpowiednich regulacji prawnych były przygotowywane przez różne ośrodki, m.in. Chińską Akademię Nauk Społecznych.

Najwyraźniej kwestia spożywania – lub nie – psiny jest problemem dla rosnącej grupy Chińczyków, którzy traktują ją właśnie jako objaw zacofania cywilizacyjnego i wydają się nabierać przekonania (czy słusznie, czy nie to inna sprawa), że „pieski są w jakiś sposób fundamentalnie różne od zwierząt takich jak świnie, krowy czy kury”. Z moich osobistych obserwacji wynika, że wśród wykształconych Chińczyków zwłaszcza młodszego pokolenia – 30+ czy nawet sporej części w wieku 40+ – jedzenie psiego mięsa, a już tym bardziej oferowanie go w czasie proszonych obiadów czy kolacji jest zwykłym faux pas, ale jak ktoś chce, to psinę w Chinach zje, a w Polsce wozami drabiniastymi już się praktycznie nie jeździ.

Kolonializm – wyjaśnienie dobre na wszystko!

Niewinne twierdzenie Darewicza, że Francuzom udało się Chińczyków nauczyć picia wina i koniaków również niezwykle oburzyło eksperta. Fakt, że nie jest tak, jak twierdzi Darewicz, iż żaden stół w Chinach nie może się obyć bez importowanych francuskich trunków, bo dla sporej części społeczeństwa są za drogie, a części po prostu nie smakują. Jednak przeciwstawianie temu twierdzeniu tezy, że Chińczyków nie ma po co uczyć picia innych alkoholi, i że przedkładają swoje tradycyjne trunki nad zachodnie, a napitki, które przyszły do Chin z zagranicy, mają marginalny udział w rynku jeszcze bardziej mija się z prawdą.

O tym, jak powszechne w Chinach jest piwo, które przywieźli ze sobą zachodni i nie tylko zachodni „imperialiści” nie trzeba przekonywać nikogo, kto choć raz był w tym kraju. Chińczycy bardzo chętnie uczą się picia europejskich, australijskich, amerykańskich win, koniaków i innych trunków o zagranicznej proweniencji, czy to importowanych, czy produkowanych na miejscu, a udział w rynku tradycyjnych chińskich alkoholi – chińskich wódek oraz żółtego wina ryżowego, systematycznie spada.

Według raportu Ipsos za rok 2011, poziom penetracji rynku dla win czerwonych (bez rozróżnienia na importowane czy produkcji krajowej) wyniósł 39 proc., dla tradycyjnych chińskich alkoholi tylko 36 proc., koniaków i win białych był minimalny ok. 2 proc. Pod względem wartości sprzedaży wina – głównie czerwone – ustępują wciąż tradycyjnym chińskim trunkom, jednak ta różnica maleje błyskawicznie, za 2011 roku wyniosła 7 miliardów USD do 47 miliardów USD. Według innych danych za 2012 rok, szacunkowy stosunek sprzedaży win do tradycyjnych trunków wynosi 1:4. Prognozy na 2013 rok są jeszcze bardziej optymistyczne dla win. Obecnie wciąż przeważający udział w rynku winiarskim mają zlokalizowani w Chinach producenci win takich marek jak Great Wall (należący do Cofco, który pierwsze wina wypuścił na rynek w latach 80.), Dragon Seal (współzałożycielem w 1987 roku był Pernod Ricard), Changyu i Huadong. Obniżenie ceł na alkohole po wejściu Chin do WTO zmniejszyło znacznie różnicę w cenie pomiędzy winami produkowanymi na miejscu a importowanymi, w wyniku czego rynek win importowanych w ciągu ostatnich pięciu lat rósł o kilkanaście- kilkadziesiąt procent rocznie. Zmiany widać gołym okiem, kilka lat temu importowane wina były niemal wyłącznie w zagranicznych supermarketach lub specjalnych sklepach. Obecnie można, przy ograniczonym wyborze, kupić je nawet w chińskich sieciach jak np. Lianhua, Lotos, Jiajiale, a butelka wina importowanego z niższego przedziału cenowego kosztuje kilkadziesiąt złotych. Lata pracy włożone przez głównie francuskich producentów w promocję win i uczenie Chińczyków sztuki picia wina procentują i wygląda na to, że ten trend się utrzyma.

Zaskakujące dla mnie jest oburzenie Jakóbca na stwierdzenie, że Francuzi nauczyli Chińczyków picia wina. A co w tym złego? Picia wina, podawania, smakowania, oceniania bukietu można się nauczyć, jak ktoś chce. Najwyraźniej rosnąca rzesza Chińczyków ma na to zdecydowaną ochotę i nie ma to nic wspólnego z kolonialnym myśleniem. Czy tak samo mają się oburzać Polacy na to, gdy znawca herbaty i ceremonii jej parzenia chce ich nauczyć, jak należy ją pić tak, żeby wydobyć najlepszy smak i się nią rozkoszować?

„Podejrzany” chiński romans z urokami Zachodu

Nie bardzo również rozumiem oburzenie Jakóbca na tezę Darewicza, że część chińskiego społeczeństwa z zasobniejszym portfelem ma zapotrzebowania na towary i usługi hotelarskie, restauracyjne czy medyczne na najwyższym poziomie, które mogą im zaoferować zagraniczne firmy lub zagraniczni eksperci. W branży hotelarskiej firmy chińskie uczą się od zagranicznych potentatów, jak prowadzić interes i jak nim zarządzać. A od kogo mają się tego uczyć? Z jakiej własnej tradycji biznesowej korzystać? Chińscy klienci z kolei bardzo chętnie korzystają z hoteli zakładanych przez zagraniczne sieci, z których większość notuje szybko rozrost, głównie w wyższym segmencie.

Świeży przykład z innej branży usługowej. Amerykański Herz wykupił udziały w China Auto Rental, przede wszystkim dlatego, że chińska firma potrzebowała partnera, który będzie umiał zarządzać rozwojowym interesem i odpowiednio zadba o klientów. Chińscy pacjenci, jeśli tyko mają wystarczające środki finansowe, chętnie udadzą się do szpitala, gdzie pracuje zagraniczny lekarz, a najchętniej wyjechaliby na kurację za granicę. Szkoły międzynarodowe oraz prywatne szkoły z zagranicznym personelem przeżywają boom, a ich klientami w przeważającej części już nie są dzieci dyplomatów i ekspatów, tylko zamożnych Chińczyków. Nie ma to nic wspólnego z archaicznym myśleniem kolonialnym czy cywilizowaniem, tylko dokładnie z tym, o czym mówi Darewicz: z pragnieniem dostępu do usług i towarów na najwyższym poziomie, co Chińczykom kojarzy się – i bardzo często słusznie – z towarami importowanymi lub usługami świadczonymi przez obcokrajowców. A że na tym można zarobić? Na tym polega podobno biznes, żeby umieć wykorzystać popyt na towary czy usługi albo taki popyt stworzyć. Chińczycy (szczególnie z młodszych pokoleń) uważają, że zasługują na lepszy styl życia i chcą dostać to, co mają ich równolatkowie na Zachodzie oraz dogonić pod względem konsumpcji kraje rozwinięte.

Co do chińskiej innowacyjności, której honoru broni Jakóbiec, proponuję lekturę artykułu – znanej mi, owszem – Katarzyny Sarek „Przyspieszenie z poślizgiem”, który ukazał się w „Polityce” nr 11 (2899) z 2013 roku. Chińczycy bardzo chętnie korzystają z osiągnięć zachodniej nauki i z zachodnich technologii, albo w sposób legalny przez studia na zagranicznych uniwersytetach, zakup know how i technologii, albo – niestety w rosnącym stopniu – przez ich kradzież na drodze szpiegostwa przemysłowego. Nie ze wszystkimi tezami, jakie postawił Darewicz można się zgodzić, jak na przykład w odpowiedzi na pytanie: dlaczego Bayer Full nie osiągnął sukcesu w Chinach. Jednak summa summarum jest to wartościowy i przydatny opis chińskiej rzeczywistości, który nie zasłużył sobie na taką miażdżącą, niesłuszną i bezpodstawną krytykę. Cóż, w dzisiejszych czasach ostre i kontrowersyjne teksty przysparzają czytelników, szkoda tylko, że dzieje się to kosztem rzetelności.

Grzech intelektualnego wycofania

Największy jednak problem z polemiką Jakóbca, mam nawet nie tyle w ignorowaniu pewnych elementów chińskiej rzeczywistości i wysnuwaniu bezpodstawnych twierdzeń, ile z jego projekcją osoby sinologa i kulturoznawcy, i co takiej osobie wolno, a czego nie. O ile Jakóbca w osłupienie wprawia kwestia jedzenia psiny, o tyle mnie w osłupienie wprawia niniejsza wypowiedź: „Sinolog, prezentujący się jako specjalista od przekraczania barier kulturowych powinien takie prymitywne wręcz przejawy kulturowego absolutyzmu «odruchowo» demaskować i objaśnić”. Najwyraźniej zdaniem Jakóbca sinolog powinien – ba! ma wręcz obowiązek – dokonać intelektualnej i kulturowej autokastracji. Powinien „z automatu” odrzucić kulturę do której przynależy i w której się wychował, pozbawić się prawa oceniania kultury, jaką bada i w żadnym wypadku nie ważyć się na publiczne głoszenie swojej oceny. Czyli, jeśli ktoś bada chińską kulturę i społeczeństwo, i odkrył dlaczego przedstawiciele narodu chińskiego charchają w miejscach publicznych, w żadnym wypadku nie może wyrazić swojej opinii, że to jest paskudne, bo będzie to prymitywnym kulturowym absolutyzmem. Jeśli zachodni sinolog bądź inna osoba przynależąca do zachodniego kręgu kulturowego, rozpracuje przyczyny tego, że Chińczycy: nie stoją w kolejkach, samochodami jeżdżą niezgodnie z przepisami i z pogardą dla wszystkiego co mniejsze i wolniejsze, są hałaśliwi, nie dbają o higienę osobistą i otoczenia (co pozostaje w ostrym kontraście do większości innych nacji wschodnioazjatyckich), są konformistami i konsumpcjonistami, to traci prawo do negatywnej oceny takiego zachowania.

Najwyraźniej dla Jakóbca poznanie wyklucza ocenę, a przejście „bariery kulturowej” oznacza konieczność pełnej akceptacji innej kultury. Zupełnie nie mogę się zgodzić z tym twierdzeniem, bo prowadzi do niczego innego jak do kulturowego i światopoglądowego relatywizmu i w efekcie na przykład do tego, że powinniśmy również my Europejczycy uznać, że prawa człowieka nie są uniwersalne, bo są przecież specjalne azjatyckie prawa człowieka. Idąc takim tokiem rozumowania, nie mielibyśmy również prawa do negatywnej oceny i piętnowania obrzezania kobiet w Afryce czy przymusowych małżeństw w kulturze islamu, bowiem poznaliśmy przyczyny, taka jest ta kultura, nie krytykujemy i nie robimy nic, aby temu zapobiec. Na temat kolonializmu, imperializmu i postmodernizmu oraz stosunku do innych kultur i systemów politycznych bardzo ciekawy artykuł autorstwa Agaty Bielik-Robson został opublikowany na łamach Dziennika Opinii Krytyki Politycznej. Zrozumienie nie musi oznaczać akceptacji i afirmacji. Wymiana poglądów i ocen z przedstawicielami innej kultury może się, w wielu wypadkach zakończyć co najmniej dyplomatycznym we agree that we disagree. Nie bądźmy bardziej chińscy od samych Chińczyków.