Jak jednak nie myśleć o ukochanym mieście, gdy podczas podróży, tuż przy wyjściu z cudownego pruskiego dworca w Lipsku, w oczy rzuca się wielki baner „Cracovia 3D”. A skoro po muzeum miejskim, wizycie w Auerbachs Keller i doskonałym „Złocie Renu” w tutejszej operze zostaje odrobina czasu, to czemu by nie zajrzeć do Muzeum Miejskiego i nie rzucić okiem, jak też prezentuje się moje miasto.
„Cracovia 3D” prezentuje całą masę interesujących makiet i miejskich rekonstrukcji, z których większość chętnie zobaczyłabym w samym Krakowie. Widzi więc widz niegdysiejsze miasta – Kleparz, Nową Wieś czy Kazimierz – dziś stanowiące części samego Krakowa. Doskonały film „Cracovia. A.D. 1650” prezentuje urbanistyczny i architektoniczny rozwój miasta od czasu jego lokacji aż po połowę XVII wieku. Pomysł doskonały, świetnie zrealizowany, a w powiązaniu z rozwieszonymi wokół rzutami i rekonstrukcjami, dający wspaniały obraz miasta. Gdyby jednak chciałoby się zobaczyć Kraków nieco starszy, to wystawa prezentuje i drugi film. Wraz z nim zaczynają się jednak intelektualne schodki.
Niemal od pierwszych klatek z filmem jest coś nie tak. „Cracovia. Origo”, czyli „Kraków. Początki” – bo taki tytuł nosi owo wątpliwej jakości dzieło – na pozór ma przybliżyć zwiedzającym początki królewskiego miasta. Banał, kicz, niedoróbka, na dodatek podszyta całym mnóstwem stereotypów. Oto bowiem na ekranie pojawia się wielce uradowany Japończyk. I choć zwykle jego ziomkowie pojawiają się na ulicach miasta raczej stadnie, on przemierza je samotnie, co rusz rozstawiając aparat na statywie i pstrykając fotki. Pozy, jakie przybiera przed każdym z zabytków, mało też mają wspólnego z duchem i zachowaniem jego szlachetnego narodu, a mówiąc całkiem serio, to nie przypominam sobie takich szaleństw, chyba że w wykonaniu podchmielonych na wieczorze kawalerskim Anglików.
By jednak nie pstrykał nadaremnie, kolejny błysk flesza, niczym trąba powietrzna Dorotkę, przenosi go na wielką łąkę, po której hasają mamuty. Miejsce to samo, ale Kraków jakby inny. Po krótkich i niezrozumiałych zawirowaniach (król na tarczy przypominający mitycznego Kraka i potyczka rysunkowego ludka ze smokiem), kolejny skok przenosi Japończyka do „średniowiecznej” wioski. Tu mnich rozmodlony tylko… czy słyszał kto, by wiejski kościółek, w głębokim średniowieczu, stać było na całą masę płonących bezustannie świec? Wiem, czepiam się szczegółów, ale czy nie o nie właśnie chodzi?
Po kolejnym błysku czasowego flesza Japończyk trafia do lasu, gdzie o mały włos nie traci życia, gdy obok przelatuje płonąca strzała. Ognista sfora Mongołów deszczem strzał podpala naszą plastikową wioskę, której płonące dachy są nowiutkie, idealnie ułożone, jakby świeżo wyrwane ze skansenu. Na tle płomieni wyświetla się informacja o lokacji Krakowa i „prawdziwym” początku miasta. Jakby przed lokacją byli tu tylko Mongołowie, mnisi i… mamuty.
Jasne, pewnie każdy krakowianin zrobiłby to inaczej, po swojemu dodając lub odejmując całej opowieści takie czy inne elementy. Jednak chyba nikt nie streściłby początków Krakowa przy pomocy stada mamutów, kilku (dla nieznających lokalnych legend absolutnie nierozpoznawalnych) pseudografik, rozmodlonego mnicha i najazdu Tatarów. Inna rzecz, że bardziej realistyczną i dopracowaną grafikę widziałam w pierwszej odsłonie „Wiedźmina”, nie wspominając już o nowej wystawie w berlińskim Pergaminie i krótkim filmie prezentującym miasto Uruk. W krakowskim dziełku wioska jest sterylna, błoto jakoś mniej błotniste, na podłodze kościółka nie uświadczysz nawet pyłku, a rozmodlony zakonnik klęka przed ołtarzem niemal wyciętym ze specyficznego parku miniatur. Nieprawdziwe to, naiwne, płytkie. Miało być historycznie, a wyszło jakoś banalnie. Nie wiadomo tak naprawdę dla kogo i po co.
„O co im chodzi?” – zdawały się pytać miny siedzących obok, oglądających owo „dzieło” Niemców, którzy spoglądali to na ową szmirę, to na wiszącą obok mapę Polski na progu XVII wieku. I tak potęga i sława przeplatała się z banałem. Ani historii tam nie było, ani opowieści, ani mitu. Wrażenie z dobrej i ciekawej wystawy położył, mający ją uświetnić, film. Tyle dobrego, że piętro wyżej Lipsk postarał się i przygotował pyszną wystawę z okazji dwusetnej rocznicy urodzin Ryszarda Wagnera. Inaczej słoneczne, lipskie popołudnie strasznie by mi spochmurniało. Bo patrząc na Kraków bez pomysłu, zrobiło mi się po prostu smutno.