Stolica Bawarii to miasto zupełnie inne niż Berlin. Jest na przykład dużo starsze. O ile spacer po Berlinie to na dobrą sprawę tour po Niemczech Wilhelmińskich (1870–1914), o tyle Monachium to pokaz świetności Wittelsbachów, potężnej dynastii panującej w Bawarii od XIII wieku do 1918 roku. Jest więc Monachium miastem starszym i architektonicznie nieco bardziej różnorodnym. W Berlinie tkanka miejska sprzed roku 1800 właściwie nie istnieje, a kościół zbudowany w latach 60. XIX wieku to już świątynia naprawdę stara. Monachium ma za to i trochę renesansu, i nawet parę budowli uchodzących za pionierów baroku w ogóle (kościół św. Michała). I oczywiście wszystko to, co potem. W Monachium jest więc i trochę jak we Włoszech (zwłaszcza na długiej Ludwigstrasse), i odrobinę jak w Wiedniu (Hofgarten).

W stolicy Bawarii niemal natychmiast rzuca się w oczy również majątek jej mieszkańców. Dobre garnitury smukłych mężczyzn w średnim wieku przemykających obiadową porą przez uliczki starego miasta; eleganckie wystawy sklepowe (Louis Vuitton oddał właśnie swój szósty chyba monachijski sklep); i dużo mniej ubóstwa. Bawaria to land, który ma w końcu ledwie 3-procentowe bezrobocie, cztery razy mniej niż w Berlinie. Ale myliłby się ten, kto twierdziłby, że stolica Bawarii jest przez to sztywna i brak jej tego znanego z Berlina luzu. Przecież niemiecka stolica od lat maskuje swoje finansowe kłopoty ukutym przez burmistrza Wowereita sloganem „Arm aber sexy” czyli „może i biedni, ale przynajmniej seksowni”.

Spieszę donieść, że Monachium ma w sobie „to coś”. Przekonać się o tym mogłem już pierwszego dnia, gdy po całodniowym spacerze po starym mieście (kościoły i jeszcze raz kościoły) dotarłem nad Izarę. Rzeka to niespecjalnie ogromna, ale za to absolutnie oryginalna. Dość powiedzieć, że startuje jakieś 60 km na południe od Monachium w Alpach i, przepływając przez stolicę Bawarii, ma jeszcze wiele cech górskiego potoku. Jest wartka i czysta. I ma kamieniste plaże, na których w dzień powszedni (chyba to była środa) późnym popołudniem wygrzewały się tłumy monachijskich hipsterów. W Izarze stały skrzynki z piwem. Świeciło słońce i było wesoło. Czasem tylko mijali nas pędzący na rowerach młodzi ludzie ubrani w pianki do nurkowania i wiozący pod pachą… deski surfingowe. Zagadka wyjaśniła się kilka dni później, gdy okazało się, że nieco dalej obok Haus der Kunst (piękny przykład architektury… nazistowskiej) na potrzeby surferów spiętrzono odnogę Izary. Mogą tam sobie poszaleć ku uciesze wiwatującego tłumu przechodniów.

Monachium i w ogóle Bawaria to też miejsce różnego rodzaju „odjechanych” tradycji. Mnie udało się trafić na tzw. Maibaum. To święto polegające na tym, że mieszkańcy jakiejś społeczności stawiają drzewo, a właściwie wysoki maszt. Kilku chłopa robi to w parę minut. A potem można pić piwo i w ogóle umacniać sąsiedzkie więzi. I co ciekawe oni naprawdę przebierają się wtedy w te swoje ludowe stroje. To znaczy panowie przywdziewają skórzane spodenki, długie białe skarpety oraz kapelusik z piórkiem, a panie trzyczęściowe suknie z wielkim dekoltem. Potem pije się Weissbier i rozkoszuje znakomitą pogodą.

A przy tym piwie rozmawia się głównie o piłce. FC Bayern to w końcu najbardziej utytułowana drużyna piłkarska za Odrą. Nikt ich poza Monachium nie lubi. I nie ma ich za co lubić, bo tam od dekad rządzi żelazna zasada: jeśli nie możesz kogoś pokonać, to go… podkup. Bayern od lat kupuje więc najlepszych piłkarzy od najgroźniejszych rywali, śmiejąc im się przy tym w nos. Właśnie w tych dniach, gdy gościłem w Monachium, kontrakt z Bayernem podpisał genialny pomocnik Mario Goetze. A gdy kibice Borussi Dortmund podnieśli larum, że wyciąga się od nich najlepszego piłkarza, Bawarczycy postraszyli ich, że jak będą narzekać, to wykupią im jeszcze Roberta Lewandowskiego. I dortmundczycy musieli położyć uszy po sobie.

Podczas tegorocznego Maibaum innym gorący tematem był oczywiście Uli Hoeness. Okazało się, że uwielbiany prezydent (i były piłkarz) Bayernu Monachium część swoich milionów schował przed fiskusem w nieodległej Szwajcarii. Smaczku całej sprawie dodawał fakt, że Hoeness uwielbiał pouczać innych, że w życiu można być uczciwym, albowiem w żaden sposób nie przeszkadza to w osiągnięciu wielkich sukcesów zawodowych. W jednej chwili z bohatera stał się synonimem cwaniaka i dwulicowca. Takim, co (jak mówią Niemcy) „rozprawia o zaletach źródlanej wody, a potem… popija wino”.

A gdy ktoś miał już dość natrząsania się z dwulicowości Herr Hoenessa, mógł przerzucić się na inny skandal. Okazało się bowiem, że potężny szef klubu parlamentarnego CSU w bawarskim Landtagu Georg Schmid przez 23 lata zatrudniał w swoim biurze poselskim własną żonę. Zarabiała bagatela 5,5 tys. euro miesięcznie. Poproszony o wyjaśnienia Schmid w ogóle nie widział problemu. Zaraz potem okazało się, że takich jak on posłów, mających problem ze zrozumieniem słowa nepotyzm, było jeszcze w bawarskim Landtagu chyba… 80. Czyli połowa!

Piękna to była wycieczka i aż szkoda było wracać. Zwłaszcza że nietknięte pozostały (od środka) muzea z kopami prac Kandinskiego, Picassa czy van Gogha; pałac w Nymphenburgu i Stadion Olimpijski z roku 1972 (człowiek w zgodzie z naturą – to było motto jego architektów). Trzeba tam koniecznie wrócić na Oktoberfest.