Zjawisko to jest powszechniejsze i bardziej brzemienne w skutki, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Nie chodzi tylko o to, że medium is the message. Ten efektowny slogan Marshalla McLuhana – jak wszystkie prawie efektowne slogany – niesie w sobie tyleż prawdy, co fałszu. Owszem, niniejszy tekst czytałoby się Państwu inaczej, gdyby „Kultura Liberalna” ukazywała się w wydaniu papierowym, inaczej, gdyby zmieniono estetykę strony internetowej (czcionka, tło), inaczej jeszcze, gdyby niektóre fragmenty zostały wydzielone z tekstu, odpowiednio powiększone i oprawione ramką. Wszystko to zmieniałoby, do pewnego stopnia, percepcję niniejszego felietonu. Ale nie chodzi mi o to, jak kontekst potrafi zmienić odbiór tekstu – interesuje mnie raczej zaskakująca trwałość samych form, owa zadziwiająca moc, z jaką osadzone są w rzeczywistości.

Forma często okazuje się trwalsza niż kruche ludzkie życie. Zachowania rodem z innej, dawno minionej już (zdawałoby się) epoki powracają nieoczekiwanie w nowym kontekście, wykrzywione w zwierciadle teraźniejszości. Przekonałem się o tym kilka tygodni temu, czekając na lotnisku na samolot. Wracałem z zagranicy do Warszawy. Do odlotu pozostało mi jeszcze trochę czasu, więc rozsiadłem się wygodnie na jednym z lotniskowych krzesełek i zacząłem czytać gazetę. Co jakiś czas zerkałem, czy obsługa nie zaczyna już wpuszczać pasażerów na pokład. Gdy zbliżał się czas boardingu, zauważyłem coś dziwnego – przy wszystkich innych bramkach (miałem ich w zasięgu wzroku około dwudziestu, przy niektórych zaczynała się lub trwała właśnie odprawa) pasażerowie spokojnie czekali na krzesłach, gotowych do wejścia stało cztery, może pięć osób. Tymczasem przy bramce, przez którą wchodziło się na pokład samolotu lecącego do Polski… utworzyła się wielka kolejka. Polacy, wiedzieni zaszytą w zbiorowej podświadomości formą, stanęli w łańcuszku – jedni oparci o walizki, inny zgięci pod ciężarem plecaków. Niektórzy wychodzili z szeregu i zerkali nerwowo: „wpuszczają już na pokład czy nie wpuszczają”? Zaczęły się kolejkowe rozmowy. Nie słyszałem ich dokładnie, ale sam język ciała dyskutujących zdradzał lekkie zniecierpliwienie i czujność („czy ten facet z niebieską walizką nie chce się aby wepchnąć przede mnie?”).

Było w tym coś uderzającego: PRL-u nie ma od prawie ćwierćwiecza, ale oto, na paryskim lotnisku Charles’a de Gaulle’a, młodzi (w większości), nie mogący pamiętać stania w kolejkach Polacy, nowocześni i inteligentni, sympatyczni i na pozór nie obarczeni jakimkolwiek ciężarem przeszłości spontanicznie łączyli się w długi kolejkowy łańcuch i odtwarzali z pełnym autentyzmem jego osobliwą psychodramę.

Kto myśli, że piszę to z jakimś poczuciem wyższości, myli się. Owszem, dokonałem duchowego wysiłku i do bramki podszedłem dopiero wtedy, gdy zaczęto wpuszczać pasażerów na pokład, a kolejka skurczyła się do ledwie kilku osób. Sam ten wysiłek zdradza jednak potęgę formy. Siedząc i czytając gazetę, tłumaczyłem sobie w duchu, że takie stanie w kolejce jest przecież bez sensu, że niczego nie przyspiesza. A jednak coś kazało mi co rusz odrywać wzrok od gazety i kontrolować, co się dzieje – jakby w przeczuciu, że skoro nie zająłem dobrego miejsca w kolejce, coś jednak może mnie ominąć…