Szanowni Państwo,
„Pozostało mi jeszcze coś w zapasie – pisał Gombrowicz w «Słowie wstępnym» do pierwszego tomu «Dziennika» – ale tej reszty, bardziej prywatnej – wolę nie zamieszczać. Nie chcę narażać się na kłopoty. Może kiedyś… Później”. Kłopoty? Cóż mogłoby bardziej zaszkodzić Gombrowiczowi niż jego dotychczasowe literackie prowokacje: przewartościowywanie polskości w Polaku, obnażanie intelektualnej pustki różnorakich hommes de lettres, ośmieszanie czcicieli Formy i wrogów indywidualności?
Dziś wiemy już skąd brały się obawy Gombrowicza. Owe „zapasy”, pilnie strzeżone przez pisarza i skrupulatnie „uzupełniane” aż do jego śmierci, to ukazujący się właśnie na księgarskich półkach „Kronos” – raptularz, kalendarium, suchy zapis następujących po sobie faktów z życia Gombrowicza. Nie jest to w żadnej mierze literacka kreacja. Gombrowicz staje przed nami, a także przed sobą samym nagusieńki i niczym chirurg dokonuje na sobie brutalnej wiwisekcji. Poznajemy jego choroby (egzema, wrzody, syfilis, kruszące się zęby, bóle wątroby, ischias, astma), liczbę przygodnych partnerów i partnerek (1956. „Erotyka: wybitne uspokojenie, 11”), stan finansów („mam ok. 16 000 dolarów, o ironio!”) czy wreszcie ocenę jego pisarskiej kariery („Dalszy wzrost prestiżu na terenie polskim i niemieckim”). Wreszcie widzimy jego starzenie się i zmaganie z własnym ciałem.
Czym dla samego Gombrowicza był „Kronos”, a więc 68 zapisanych nie zawsze czytelnym pismem kartek formatu A4, dowiadujemy się już z „Dziennika”. W zapiskach z 1963 r. notował: „[…] jedna z moich walizek w kajucie zawierała pewną teczkę, ta zaś teczka zawierała szereg pożółkłych arkuszy z chronologią, miesiąc po miesiącu, zdarzeń moich […]. Co robić, pytam, z tą litanią wyszczególnień?”. Odpowiedzi udzielał Gombrowicz parę zdań dalej. „Kronos” miał być wysiłkiem uchwycenia przeszłości, próbą przekonania się, że jego życie nie jest tylko „bełkotem chaosu”.
Tyle sam Gombrowicz. Czym jednak te zapiski są dla nas dzisiaj, po niemal 44 latach od śmierci autora? Jakiego pisarza i jakiego człowieka nam ukazują? Czy pozwalają odczytać na nowo twórczość Gombrowicza? Jerzy Jarzębski, szef zespołu redagującego „Kronosa”, w rozmowie z Adamem Puchejdą podkreśla, że kalendarium Gombrowicza to dokument, w którym rozpoznajemy go jako wiecznego debiutanta. „Z «Kronosu» możemy się dowiedzieć, co to znaczy zaczynać od początku w samym środku życia”. Jest to również, zgodnie z samymi słowami pisarza, próba udowodnienia, że „jakaś Ręka kształtuje moje życie”. Paweł Majewski zwraca z kolei uwagę na fakt, że owa „brudnopiśmienna buchalteria” jest kolejnym majstersztykiem w procesie samoobnażania się Gombrowicza i dowodem na to, że u źródeł jego literatury leży przejmujące poczucie własnej cielesności. „[…] Gombrowicz – pisze Majewski – dał nam zza grobu cenne narzędzie. W tych niezbornych, niezdarnych wręcz notatkach pokazał nam swoje życie tak blisko, że bliżej już chyba nie można”.
Z nieco innej perspektywy pisze Łukasz Tischner. Autor przestrzega nas przed pochopnym czytaniem „Kronosu” jako jedynego klucza do Gombrowicza. „Zresztą spuścizny literackiej i «Kronosu» – zauważa – nie da się czytać osobno, bo wgląd w otchłań depresji, ale i w ogród oczarowań daje tylko kreacja artystyczna”. Chociaż „Kronos” odsłania nam pisarza w zupełnie nowy sposób, niczym na „zdjęciach rentgenowskich”, dla Tischnera Gombrowicz pozostaje przede wszystkim autorem metafizycznym. Jacek Wakar wreszcie wskazuje na elementy autokreacji w „Kronosie”. „Na pierwszy rzut oka wydaje się – pisze Wakar – że nie ma prawdziwszej książki o tym człowieku. Z drugiej strony nie sądzę, by nawet ten dziennik był całkowicie wolny od autokreacji. Dostrzegamy w nim elementy budowania siebie, tworzone niejako w opozycji do tego, co mogliśmy znaleźć w «Dzienniku»”.
Zapraszamy do lektury!
A ponadto, we wtorek 21 maja o godzinie 19.00 w siedzibie „Kultury Liberalnej” przy ulicy Chmielnej 15/9 debata poświęcona Witoldowi Gombrowiczowi, pt. „Gombrowicz 2013: Polskość w słabym ciele”. Relacja z debaty także już wkrótce na łamach „Kultury Liberalnej”!
Redakcja
1. JERZY JARZĘBSKI: Nie byle jaka buchalteria
2. PAWEŁ MAJEWSKI: Samo życie (czymkolwiek to jest)
3. ŁUKASZ TISCHNER: Mistyka i ruina życia
4. JACEK WAKAR: Więcej niż podglądactwo
Nie byle jaka buchalteria
Z Jerzym Jarzębskim o „Kronosie” Witolda Gombrowicza rozmawia Adam Puchejda
Czytaj CAŁOŚĆ TU
Adam Puchejda: Jaki jest „Kronos” Gombrowicza? Prywatny, intymny, wzniosły, banalny?
Jerzy Jarzębski: Ambiwalentny. On jest i nie jest prywatny, jest i nie jest osobisty czy intymny. To przede wszystkim zapis faktów, które jako takie nie są prywatne. Proza życia. Spotkałem się z tym a tym, wypiłem kawę z innym, dostałem umowy z wydawnictwa itd. Oczywiście są w „Kronosie” także fragmenty osobiste, dotyczące związków erotycznych, emocjonalnych, ale w gruncie rzeczy Gombrowiczowi zależy na zachowaniu maksymalnej obiektywności. To zapis, który Gombrowicz sporządza dla siebie po to, by go ciągle czytać i czytać, i próbować w ten sposób pojąć sens własnego życia. Tego rodzaju tekst musi być przynajmniej próbą dotarcia do jakiejś obiektywnej, faktycznej prawdy. A nabiera osobistego zabarwienia dopiero w momencie, gdy się go zaczyna interpretować – co czyni też Gombrowicz.
Jak jednak z gąszczu nazwisk, dat i wydarzeń, takiej życiowej buchalterii, wydobyć jakiś ogólny sens?
Gombrowicz był metafizykiem, w różnych zdarzeniach życia szukał wzoru swojej egzystencji. Gdy płynie z Argentyny do Europy – czytamy w „Dzienniku” – to wypatruje, czy przypadkiem nie pojawi się jego statek, „Chrobry”, płynący 24 lata wcześniej do Argentyny. Oczywiście, statek-zjawa, duch, bo nawet do końca nie wiadomo, czy on go „rzeczywiście” dostrzega, czy tylko tego pragnie, ale ma przekonanie, że tu powinien zamknąć się jakiś cykl, że tu powinno się coś zdarzyć, co będzie przypieczętowaniem jego losu argentyńskiego. Niekiedy – już w „Kronosie” – bawi się też liczbami i to jest bardzo śmieszne, bo Gombrowicz nie potrafi dodać dwóch do dwóch. Gdziekolwiek pojawiają się wyliczenia, to znajdujemy w nich jakieś horrendalne błędy, choć on na tych błędnych wyliczeniach opiera jakieś swoje wnioski. Ważne są dla niego także daty, np. 15 i 22 lutego, kiedy zachorował na grypę i został przyjęty do kliniki Hygiea w Berlinie Zachodnim. To było dla niego początkiem „Bersee” – jak nazwał osobistą katastrofę, której kolejne rocznice obchodził. Bersee to dla Gombrowicza „Morze Berlińskie”, morze, które go pochłonęło, bo już nigdy nie wrócił do pełni sił.
Czy „Kronos” możemy jednak traktować jako swego rodzaju klucz do samego Gombrowicza, do jego życia i twórczości?
Czytaj CAŁOŚĆ TU
* Jerzy Jarzębski, ur. 1947 w Bytomiu, od 1949 mieszka w Krakowie. Profesor na Wydziale Polonistyki UJ i w Instytucie Filologicznym Państwowej Wyższej Szkoły Europejskiej w Przemyślu. Autor wielu książek o prozie XX wieku, a szczególnie o twórczości Gombrowicza, Schulza i Lema, edytor zbiorowych wydań ich twórczości.
** Adam Puchejda, historyk idei, polonista, studiował na uniwersytetach w Krakowie i w Warszawie oraz w École des hautes études en sciences sociales (EHESS) w Paryżu; ostatnio pracował także w paryskiej Sciences Po. Redaktor miesięcznika „Znak”.
***
Samo życie (czymkolwiek to jest)
Zacznijmy od dwóch cytatów, oby nie za długich.
Ostatni zapis w dzienniku Gombrowicza z 1962 roku (tym „prawdziwym”, a może właśnie „fałszywym” – któż to wie; a może ta opozycja traci sens w przypadku „Dziennika” i „Kronosu”; w każdym razie, chodzi o jedyny „Dziennik”, jaki znaliśmy dotychczas) poświęcony jest Borgesowi, pisarzowi, który – możemy to już dziś stwierdzić ze sporą dozą pewności – przetrwał próbę czasu i zmianę klimatu epoki znacznie gorzej niż nasz buntownik. Gombrowicz pisze o Borgesie kąśliwie, jak o każdym swoim bliźnim, i podsumowuje go tak, jakby patrzył na niego teraz, nie wtedy:
„Jest to literatura dla literatów, jakby specjalnie pisana dla członków jury, jest to kandydat [do Nobla] akurat jak trzeba, abstrakt, scholastyk, metafizyk, dość nieoryginalny, żeby znaleźć drogę już utorowaną, dość oryginalny w tej swojej nieoryginalności, żeby stać się nowym i nawet twórczym wariantem czegoś znanego i uznanego. I kuchmistrz prima! Kuchnia dla smakoszów.
Nie mam też najmniejszej wątpliwości, że odczyty Borgesa « o istocie metafory» i inne, tegoż autoramentu, będą należycie fetowane [w Europie]. Gdyż to też będzie akurat, jak trzeba: zimne ognie sztuczne, fajerwerki inteligencji inteligentnie wyinteligentnionej, piruety myśli retorycznej i martwej, która nie jest zdolna podjąć żadnej idei żywotnej, myśli zupełnie zresztą nie zainteresowanej myśleniem «prawdziwym», świadomie fikcyjnej, układającej sobie na boczku swoje arabeski, glossy, egzegezy, konsekwentnie ornamentacyjnej. Ba, ale métier! Literacko bezbłędne. Ale kuchmistrz! Cóż w większy entuzjazm może wprowadzić literatów czystej krwi, niż taki literat bezkrwisty, literacki, werbalny, nie widzący, nie widzący niczego poza tymi swoimi kombinacjami mózgowymi”.
Z kolei Rajmund Kalicki w „Tango Gombrowicz” przytacza wypowiedzi Borgesa o Gombrowiczu:
„Tego Gombrowicza widziałem tylko raz. Wydał mi się czymś w rodzaju histriona. Żył bardzo skromnie, zmuszony był z trzema innymi osobami dzielić – gdzieś na górce – pokój i wraz z nimi dbać tam o porządek. Gombrowicz przekonał ich, że jest hrabią, a użył następującego argumentu: «My, hrabiowie, jesteśmy bardzo niechlujni». Tym podstępem sprawił, że inni sprzątali za niego. W rzeczywistości nie był hrabią i dziwi mnie, że niektórzy ludzie mają taką słabość do szlacheckich tytułów. Słowo conde, wywodzące się od łacińskiego comes, znaczy tyle co «wódz cygański», zaś duque – od łacińskiego dux, to po prostu «dowódca wojskowy». To tak, jakby za kilka stuleci ludzie zaczęli używać jako tytułów szlacheckich słów «kapral», «sierżant» lub «podporucznik». […] Kiedy przyjechałem do Paryża, dziennikarze zapytali mnie, czy znałem Gombrowicza, a ja odparłem: muszę przyznać się do niewiedzy, nie czytałem go. Zacząłem «Ferdydurke», ale po dziesięciu minutach lektury poczułem chęć sięgnięcia po inną książkę”.
To wypowiedź z 1976 roku, a dwa lata później w wywiadzie dla „Le Monde”:
„Kiedyśmy się spotykali, rozmawialiśmy o sprawach ogólnych: o metaforze, powieści, poezji, rymach… Mówił dość lichą hiszpańszczyzną. Co się z nim stało?”.
O ile więc Gombrowicz z miejsca przejrzał sterylną inteligencję Borgesa (nie odmawiając mu skądinąd wielkości), o tyle Borges nie zrozumiał z Gombrowicza chyba nic, zobaczył tylko snoba mówiącego po hiszpańsku z niewłaściwym akcentem albo używającego niewłaściwych przydawek i uciekł przed nim w etymologię, w swoją bezpieczną erudycję.
Prawdopodobieństwo odnalezienia w spuściźnie Borgesa czegokolwiek, co przypominałoby „Kronosu”, jest bliskie zeru. Albo jeszcze złośliwiej – kawiarniano-salonowe dociekania „czy Gombrowicz współżył z Ritą Labrosse” zostały wraz z publikacją „Kronosu” jednoznacznie rozstrzygnięte, natomiast analogiczne dociekania na temat Borgesa i Marii Kodamy można prowadzić nadal. Ogólnie zaś chodzi o to, że umysły przebywające w zbyt mocno zrepresjonowanych ciałach na dłuższą metę przegrywają w konkurencji twórczości artystycznej. Ich wytwory są zbyt odcieleśnione. Borges zabarykadował się przed światem w bibliotece, wśród bezwładnych zwojów cudzej pamięci, którą uznał za własną. Gombrowicz zapuścił się w uliczki Retiro, gdzie świat pulsował, kotłował się i żył.
„Kronos” nie jest jednak literaturą i nie jest wskazane czytać go tak, jak się czyta dzieła literackie. „Kronos” to kontrast i dopełnienie.
Czytać ten tekst, o ile jest to „tekst” i o ile można go „czytać”, to tak, jak gdyby nagle zobaczyć kogoś, kogo od zawsze widzieliśmy w precyzyjnie dobranych kreacjach – w poszarpanej brudnej bieliźnie. I może właśnie o to chodziło autorowi, może to było ostatnie zagranie tego pisarza, który pisał o sobie tak, żeby ukrywać, odsłaniając i odsłaniać, ukrywając. Znaliśmy go przez lata jako paradoksalnego striptizera, rozbierającego się przed nami do naga poprzez nakładanie kolejnych warstw ubioru. A teraz, prawie pół wieku po śmierci, dopełnił własny obraz, przestawiając jego tło – banalne, chaotyczne zdarzenia, uliczne podrywy i swędzącą egzemę, wszystko ujęte w żałosnej, na półbrudnopiśmiennej buchalterii.
Gdyby pisał to tylko dla siebie, dla odświeżenia własnej pamięci, dla uporządkowania tych myśli, których nie widzi nikt poza samym myślącym, nakazałby żonie zniszczyć manuskrypt. Ale było odwrotnie – chciał, żeby właśnie „Kronosu” przede wszystkim ratowała z pożaru. A zatem to miało przetrwać.
Czyli kontrast. Ale również dopełnienie absolutne, decydujące o unikatowej pozycji Gombrowicza w gronie alchemików słowa. Obalić własny pomnik, który stawiało się wytrwale przez pół życia, i w ten sposób znieść zakusy odbrązowników i udaremnić podchody demaskatorów. Jak gdyby przewidziało się klimat tej epoki, w której niczego nie można ukryć, a wszyscy mówią do wszystkich o wszystkim – tylko nikt już nie słucha. Powiedzieć więc, ot tak, w tej przyszłości, mamrocząc do samego siebie, że pisało się o imponderabiliach, ale drugą ręką drapało się wrzody, że czytało się Hegla w kawiarni, ale popatrywało się znad niego na tyłki chłopaków przechodzących ulicą. Powiedzieć jasno, a w każdym razie samodzielnie, to, co innym wynajdywali biografowie o „voyeurystycznym” zacięciu. W dwudziestym wieku w takich grach najlepsi byli Francuzi, ale żaden z nich nie dokonał tego gestu z tak radykalną dezynwolturą. Gombrowicz odrobił ich lekcję znacznie bardziej brawurowo niż oni sami.
Zapis w „Kronosie”, niemający nic wspólnego z literaturą, ma wiele wspólnego z zapisami kursującymi w kulturze 2.0. Skrótowe, oderwane, wysoko kontekstowe notatki, zrozumiałe tylko dla autora i tych, którzy byli z nim „tam i wtedy” (chapeau bas dla Redaktorów, którzy rozszyfrowali setki takich malutkich enigm) – czy to nie przypomina tweetów, esemesów albo tych na pół artykułowanych mruknięć, którymi porozumiewają się często dzisiejsze nastolatki?
Te zapiski to życie obdarte z literatury. Jeśli zaś życie pisarza jest narzędziem lektury jego tekstów – a po dekadach dyktatu struktury i konstruktu powracamy do tego założenia, mniej naiwnego, niż się wydawało naszym poprzednikom uciekającym od Realnego pod wodzą między innymi Borgesa – Gombrowicz dał nam zza grobu cenne narzędzie. W tych niezbornych, niezdarnych wręcz notatkach pokazał nam swoje życie tak blisko, że bliżej już chyba nie można. I jak aksamitna skóra młodego czango oglądana pod szkłem powiększającym stałaby się odrażająca, tak i posągowa egzystencja z „Dziennika” widziana poprzez zapisy „Kronosu” staje się tak samo niewydarzona jak życie każdego człowieka niepoddanego presji kreacji. „Jestem człowiekiem, cierpiałem, byłem tam…” – to Walt Whitman, w przelotnym porywie autentyczności.
Przeglądając osiemset stron tomu „Gombrowicz i krytycy”, wydanego niegdyś przez Jana Błońskiego i Zdzisława Łapińskiego, widzi się, jak długo krytycy nie byli w stanie odnaleźć ani wytworzyć narzędzi umożliwiających nietrywialną lekturę jego utworów. W kontekście rewelacji „Kronosu” szczególnie cieszy supozycja pewnego znakomitego badacza, który zdecydowanie przypisuje Gombrowiczowi impotencję i w niej dopatruje się źródła napięć tworzących jego pisarstwo. Inny badacz proponuje sążnistą rozprawę o erotyce Gombrowicza, a w niej ani słowa o figurze młodego chłopaka. Z „Kronosem” poszłoby im lepiej, trafiliby bliżej. Może.
Za kilka lat ambitny doktorant porówna zapiski „Kronosu” z odpowiadającymi im chronologicznie partiami „Dziennika”. Jeśli szczęśliwie oprócz ambicji będzie dysponował również zdolnością empatycznej interpretacji, może zauważy całkiem sporo nowych szczegółów interesujących nie tylko dla historyka literatury.
„Kronos” to nawet nie rachunek – to szkic rachunku, który autor wystawiał sam sobie. Lecz umysł giętki i poszukujący dopatrzy się kreacji nawet w tej buchalterii zdarzeń. Bo frazy takie jak „I ta z nogami w pantoflach gumiennych” pod datą 1939 mógł napisać Boris Vian albo Henry Miller. Mniej Genet.
* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
***
Mistyka i ruina życia
„Niewielu z nas (…) czuło związek pomiędzy wrażliwym, ciężko zranionym dzieckiem z Małoszyc i tym sokratycznym pisarzem, który z taką odwagą przemienił własną słabość w siłę.”
Konstanty A. Jeleński, „List do Czesława Miłosza z 1 sierpnia 1969”[1]
Aura konspiracji i skandalu z pewnością budzi apetyt na tajny dziennik Gombrowicza, ale niestety może spłycić odbiór „Kronosu”, a w konsekwencji zubożyć recepcję fascynującej twórczości jego autora. Dokument jest bowiem głęboko rozczarowujący dla niespecjalistów i nawet kompetentne, wszechstronne przypisy nie zmieniają faktu, iż mamy do czynienia z serią niewiele mówiących, najczęściej zionących nudą zapisków, które skrupulatnie odnotowują sprawy erotyki, finansów, chorób czy własnej sławy, ale nie pozwalają wejść w głąb świadomości czy tym bardziej nieświadomości pisarza (co na przykład mówi nam fraza z grudnia 1952: „Stany nerwowe i podniecenie”[2]?).
Ktoś, kto spodziewa się ujrzeć wreszcie Gombrowicza bez maski, zobaczy komplet zdjęć rentgenowskich uzupełniony o wyniki testów Wassermana. To, co uznawane jest za skandal (inwentarz kontaktów homo- i heteroseksualnych), budzi z kolei raczej współczucie niż niezdrową ciekawość – potwierdza się przypuszczenie, że Gombrowicz był człowiekiem głęboko zranionym, aż do tych ostatnich lat spędzonych z Ritą Labrosse niezdolnym do zbudowania trwalszych więzi z osobami, które go erotycznie pociągały. Przypomina się w tym miejscu jego smutne wyznanie: „Miłość została mi odebrana na zawsze i od samego zarania, ale nie wiem, czy to dlatego, że nie umiałem znaleźć na nią formy, właściwego wyrazu, czy też nie miałem jej w sobie. Nie było jej, czy ją w sobie zdusiłem? A może matka mi ją zabiła?” [3]). A więc znów rozczarowanie – jurny amator „kurwy z tryprem” (to bodaj najczęściej cytowana fraza z tajnego dziennika) okazuje się melancholijnym, z biegiem czasu coraz bardziej depresyjnym łowcą mechanicznych i chwilowych zaspokojeń libido. Po przeczytaniu „Kronosu” można bez wahania przychylić się do opinii Miłosza o Gombrowiczu: „wzniósł swój gmach na ruinie swego życia uczuciowego” [4].
Wydanie „Kronosu” nie jest jednak ani niedyskrecją, ani bałamuctwem. Gombrowicz chciał go ocalić, co w przypadku pisarza jest czytelnym sygnałem, że zamierzał pokazać go światu. Jego publikacja ma sens, bo mimo surowej, odstręczającej formy ujawnia coś, czego tak wyraźnie nie odsłaniają „Dziennik” i powieści. Przy czym nie myślę tu przede wszystkim o poufnym życiu erotycznym (nie tak znowu zaskakującym dla każdego, kto „Dziennik” przeczytał uważniej), ale o czymś mniej oczywistym, co można by nazwać zabobonnym, neurotycznym stosunkiem do czasu.
Po co właściwie spisywał swe notatki? Chyba przede wszystkim po to, żeby rozpoznać stałe procesy, dążenia, jakiś ukryty kod własnej egzystencji. Zdanie wypowiedziane kiedyś w rozmowie z Dominikiem de Roux: „Jestem mistyk, gdy pochylam się nad swoim życiem” [5] mogłoby posłużyć jako motto do „Kronosu”. Interesował go konkretny, cielesny i organicznie niedojrzały Witold Gombrowicz, który nie może być „wzorcem nowoczesnego Polaka i modernizacji Polski” ani jakimkolwiek innym, bo nie wierzy w jakąkolwiek normatywność, przytłoczony jest też klęską projektu własnej egzystencji. Jego obsesyjne skupienie na sobie, które przybiera formę filozoficzną i literacką w „Dzienniku” i powieściach, zyskuje nowy wymiar w „Kronosie”.
Ten nowy wymiar nie unieważnia jednak tych wcześniej już znanych, lecz osadza to, co już wiemy, w kontekście zdarzeń niewątpliwych i elementarnych. Zresztą spuścizny literackiej i „Kronosu” nie da się czytać osobno, bo wgląd w otchłań depresji, ale i w ogród oczarowań daje tylko kreacja artystyczna. Zestawienie relacji bywa pouczające, choć częściej irytuje – słynny rozdział „Dziennika” o pobycie w Mar del Plata, lekturze Simone Weil i uciszaniu burzy w noc wigilijną [6] ma taki odpowiednik w „Kronosie”: „O 1-ej nad ocean, skały lub plaża Perla, także koło Torreonu. Wiatry nieustająco szkodzą na wątrobę. Samotność, ale nerwy nieźle. Befsztyki i ryż. Poszukiwanie. Uroki Talcahuano i jej życie nocne. Mar del Plata w centrum. W wilię burza i zgasło światło” [7]. Co wnoszą do rozważań o możliwości zakochania się w Bogu te eliptyczne zdania? Niewiele, ale potwierdzają to, o czym pisze w „Dzienniku” – jego metafizyczne niepokoje pozostawały w związku z niespełnioną erotyką.
Wspomniałem o przesądnym stosunku Gombrowicza do czasu, bo te ostentacyjnie prozaiczne, a czasem brutalne notatki są dowodem na to, że ich autor uparcie tropi – jak Witold w „Kosmosie” – ślady działania losu, „Ręki”, jak nazywał w rozmowach z Dominikiem de Roux jakąś nieokreśloną zewnętrzną siłę, która skrycie reżyseruje jego życie. Pisząc przez ostatnie pięć lat książkę „Gombrowicza milczenie o Bogu”, próbowałem zgłębić tajemnice jego metafizycznych niepokojów, przerażeń. Odkryłem najgłębiej skrywane oblicza pisarza – rozczarowanego sentymentalistę, uciekającego od diabelstwa świata agnostyka, kogoś, kto lęka się zewnętrznego i własnego okrucieństwa, a kto ostatecznie znajduje ratunek we współczuciu. Publikacja tajnego dziennika pokazuje, że dostrzegłem coś bardzo prawdziwego.
Czytelników „Kronosu” zachęcam, by nie tracili z oczu Gombrowicza-metafizyka, który nigdy nie przestał zdumiewać się tajemniczością świata i własnej egzystencji. W roku 1958 notował: „Ach, znaleźć swoje granice! Ograniczyć się! Mieć Boga ograniczonego! Gorzko mi się to pisze… bo nie wierzę, aby kiedykolwiek dokonał się we mnie ten skok w ograniczenie. Kosmos nadal będzie mnie pochłaniał”[8]. Tajny dziennik potwierdza, że to proroctwo się spełniło. Kosmos, zwłaszcza w swej niepochwytnej dynamice stawania, do końca go fascynował i pożerał.
Przypisy:
[1] Cz. Miłosz, K. A. Jeleński, „Korespondencja”, red. B. Toruńczyk, Warszawa 2011, s. 104–105.
[2] W. Gombrowicz, „Kronos”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013, s. 148.
[3] W. Gombrowicz, „Dziennik 1967–1969”, red. J. Błoński i J. Jarzębski, Kraków 1992, s. 23.
[4] Zdanie to wypowiedział w prywatnej rozmowie z Agnieszką Stawiarską (por. A. Stawiarska, „Gombrowicz w przedwojennej Polsce”, Kraków 2001, s. 78).
[5] W. Gombrowicz, „Dziennik 1967–1969”, wyd. cyt., s. 30.
[6] Por. W. Gombrowicz, „Dziennik 1953–56”, Kraków 1986, s. 269–282.
[7] W. Gombrowicz, „Kronos”, wyd. cyt., s. 189–190.
[8] W. Gombrowicz, „Dziennik 1957–61”, Kraków 1986, s. 95.
* Łukasz Tischner (ur. 1968), historyk literatury, publicysta, adiunkt na Wydziale Polonistyki UJ. W połowie czerwca br. wyda nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego monografię „Gombrowicza milczenie o Bogu”.
***
Więcej niż podglądactwo
Wbrew zapowiedziom wydawców „Kronos” nie jest „największą sensacją literacką stulecia”. To nie jest skandal ani wieku, ani półwiecza, ani nawet dekady. Otwierając ten intymny dziennik, nie dostajemy się nagle do mitycznej, ciemnej i zakazanej natury Witolda Gombrowicza, ale raczej doświadczamy jego osobistego, dojmującego bólu.
„Kronos” nie jest dziełem literackim, nie jest nawet książką o życiu pisarza – jest jego życiem, buchalteryjnym zapisem losu. Nie wiem, czy brak tej pozycji na księgarskich półkach zubożyłby nas znacząco. Dzieła Gombrowicza wciąż można czytać bez jej pomocy, ale „Kronos” ma swoją wartość, ponieważ umożliwia nam spotkanie z zupełnie inną stroną osobowości autora.
Nie dorównuje „Dziennikowi” – to oczywiste, ale i nie takie było założenie tej książki. To bilans, który mężczyzna, pisarz, artysta, człowiek sporządza sobie po każdym roku życia. Zapiski z założenia nie mają charakteru literackiego, są suche i bezlitosne. Gombrowicz postanowił w jakiś sposób zapisać swoją ułomność, małość – dać jakiś obraz siebie.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie ma prawdziwszej książki o tym człowieku. Z drugiej strony, nie sądzę, by nawet ten dziennik był całkowicie wolny od autokreacji. Dostrzegamy w nim elementy budowania siebie, tworzone niejako w opozycji do tego, co mogliśmy znaleźć w „Dzienniku”. Nie wiemy, jak bardzo opisy wszelkich słabości, które znajdujemy w „Kronosie”, są podkoloryzowane. Rita Gombrowicz opowiada przecież, że życie z Gombrowiczem było fajniejsze, piękniejsze i zabawniejsze, niż mogłoby się zdawać po lekturze „Kronosu”. Gombrowicz był człowiekiem dwoistej natury, a właśnie opublikowany intymny dziennik jest tej dwoistości kolejnym dowodem.
To, co w literaturze Gombrowicza było bardzo precyzyjne – przede wszystkim w dramatach, stanowiących zwycięstwo piekielnej precyzji i jasno określonej konstrukcji, przy jednoczesnym szaleństwie zamieszczonych tam myśli – tu zostaje ujęte w strukturę dwóch stroniczek na rok, zwieńczonych podsumowaniem każdych kolejnych dwunastu miesięcy pod względem literackim, finansowym, erotycznym i zdrowotnym.
Nie powinniśmy jednak czytać tej książki wyłącznie po to, by analizować życie seksualne Gombrowicza, sprawdzać z kim, kiedy, dlaczego i jak było – czym niektórzy odbiorcy niezwykle się ekscytowali. To byłoby zwykłe podglądactwo, a na nie szkoda zarówno naszego czasu, jak i ogromnej pracy redakcyjnej włożonej w przygotowanie tomu do publikacji.
Wysiłek poświęcony na rozszyfrowanie zapisków oraz obszerne przypisy powodują, że mimo zdawkowej formy wpisów całość czyta się bardzo sprawnie. Ci, którzy w Gombrowiczu odnajdują wyjątkową przyjemność i inspirację, będą mogli teraz na nowo przeczytać choćby „Dziennik”, do którego jest najwięcej odwołań. Niektóre z nich – w „Kronosie” zaznaczone często jednym słowem – w „Dzienniku” zyskują formę zapisu: czy to de facto fabularnego, czy w formie paraeseju.
Nici, jakie można pleść między „Kronosem” a innymi pismami Gombrowicza, jest zresztą znacznie więcej. Jedna z nich dotyczy jego fascynacji cielesnością, którą teraz możemy analizować w kontekście tego, w jaki sposób sam pisarz postrzegał własne ciało, obcując z jego degradacją, gdy przez kilkanaście lat notował kolejne stadia rozkładu, oczekując na śmierć. Ten niezwykły rozdźwięk pomiędzy opowieścią o ciele na stronach choćby „Pornografii”, a obrazowaniem, opisywaniem, wadzeniem się, pogodzeniem lub niepogodzeniem z własną cielesnością na kartach „Kronosu” jest tylko jednym z wielu tematów wartych poważnego opracowania w przyszłości.
Paweł Majewski w swoim artykule przewiduje, że „za kilka lat ambitny doktorant porówna zapiski «Kronosu» z odpowiadającymi im chronologicznie partiami «Dziennika»”. Jeśli poza naukowym warsztatem, pisze Majewski, ów doktorant będzie miał w sobie trochę ludzkiej empatii, dostrzeże fakty „interesujące nie tylko dla historyka literatury”. Gorąco kibicuję temu przyszłemu doktorantowi i już czekam na efekt jego pracy.
* Jacek Wakar, szef redakcji Publicystyki Kulturalnej w Drugim Programie Polskiego Radia.
***
* Autor koncepcji numeru: Redakcja.
** Autor ilustracji: (1-3) Antek Sieczkowski, (4-5) Materiały prasowe.
„Kultura Liberalna” nr 228 (21/2013) z 21 maja 2013 r.