Truizmem będzie stwierdzenie, że i w latach obfitujących w większą liczbę piłkarskich świąt zwieńczenie najważniejszych klubowych rozrywek w rankingu przyjemności kibica pnie się do góry, aż na sam szczyt. Niejednego piłkarza znamy przecież z historii, który ponad reprezentację postawił ukochany klub (Cantona wolał Manchester United od kadry trójkolorowych), całe zastępy możemy wymienić takich, co w reprezentacji ledwo człapali po boisku, a w klubie dokonywali cudów nad cudami.
Wśród tej grupy najlepszym przykładem był do niedawna nie kto inny, jak sam Leo Messi. W Barcelonie geniusz, w reprezentacji Argentyny – gracz ze spętanymi nogami. Supremacja klubowej piłki ma swoje dobre i złe strony. Pozwala emocjonować piękną grą niemal cały sezon, ale też zrozumieć, że dziś do stworzenia futbolowego giganta potrzeba wyłącznie pieniędzy. Gdy się je ma, można – jak Paris Saint Germain – cieszyć się mistrzostwem Francji. Gdy się je ma, można z debiutanta Ligue 1 stworzyć króla transferowego polowania. Tak właśnie dzieje się z AS Monaco, które kupił rosyjski potentat. Teraz klub z kolei kupuje – w ciągu tygodnia – Rodrigueza, Moutinho i Falcao. To jest sport zawodowy, oczywiście. Jednak płacenie za mistrzów budzi opory.
Tak czy inaczej finał Ligi Mistrzów jest zdarzeniem wyjątkowym, a w tym roku był wyjątkowy jeszcze bardziej, bowiem naprzeciw siebie stanęły Bayern Monachium i Borussia Dortmund, odwieczni rywale z Niemiec. Zamienili zatem Ligę Mistrzów w Bundesligę Mistrzów, co samo w sobie jest bez precedensu. W dodatku do finału dotarli, demolując po drodze Barcelonę – to Bayern, oraz nie dając sobie wydrzeć wygranej z Realem Madryt (Borussia). O ile w ubiegłym sezonie Chelsea nie zasłużyła na zwycięstwo z Barceloną, a tym samym puchar, o tyle tym razem pomyłki nie było. Żałowałem porażki Realu, ale zniszczył go sam Robert Lewandowski, strzelając w jednym meczu cztery gole. Muszę więc przyznać, że na Wembley spotkali się najlepsi.
Finał był dzięki temu znakomity. Borussia zaatakowała z wyjątkową siłą, Bayern przeczekał, a potem pokazał moc. Bohaterem meczu stał się Arjen Robben – gracz wybitny, który do tej pory w najważniejszych pojedynkach notował spektakularne klęski. Rok temu w finale z Chelsea przestrzelił karnego, w tym – sam rozstrzygnął spotkanie, a potem schodził do szatni, zalewając się łzami szczęścia. Brzmi to pretensjonalnie, ale to są chwile, gdy rozumie się, na czym polega wyjątkowość futbolu.
Przyjemność zepsuła mi tylko polska histeria. Wiadomo, że skoro w Borussi grają Jakub Błaszczykowski, Łukasz Piszczek i Robert Lewandowski stała się ona w rozumieniu niektórych kibiców, a przede wszystkim komentatorów najbardziej polskim klubem świata. Relacje z jej meczów czasami zatrącały o śmieszność, kiedy stronniczość komentatorów przeradzała się w gorączkę. Telenowela z transferem Lewandowskiego do Bayernu stała się tematem numer jeden na całe miesiące i spowodowała jedno – utratę sympatii. Znam takich, którzy stracili serce do polskiego napastnika. A w tym przypadku był przecież Bogu ducha winny.
W finale natomiast dał się zapamiętać dzięki chamskiemu faulowi na Boatengu. Gdyby to sędzia zobaczył, powinien wyrzucić go z boiska. Nie zobaczył. Nie zobaczyli też albo starali się nie widzieć komentatorzy Canal Plus i n sport, nie wspominając o zachowaniu Lewandowskiego. Nie ukrywam, że słuchałem ich zachwytów nad grą Roberta z zażenowaniem. Typowo polskie zachowanie każe budować ołtarzyki, nawet gdy nie jest się docenianym. Lewandowskiemu splendorów nie brakuje, więc po co mu takie wyrazy sympatii? Efekt bywa odwrotny od zamierzonego. Wystarczy poczytać internautów. Zdaniem większości Lewandowski był antybohaterem sobotniego finału. Tym razem większość ma rację.