Justyna Borek
Afryka Kazika, czyli Kapuściński dla nieletnich
Głos Krystyny Czubówny to najbardziej kojący dźwięk, jaki pamiętam z niedzielnych poobiednich sjest w dzieciństwie. Wpatrując się w telewizor, przenosiłam się co tydzień w inne miejsce, podglądając ptasie gniazda, życie na lodowcu i oceaniczne ogrody. Dla kompletnego obrazu poznawanego świata, żądałam – drąc się w niebogłosy – obecności w domu w godzinach emisji programów Tony’ego Halika i Elżbiety Dzikowskiej, wówczas największych ekscentryków, jakich Polska widziała. Czułam się jak uczestnik ich wypraw, wkładając w to niemały wysiłek – czarno-biały obraz, który z rzadka nie śnieżył, dawał wyobraźni pole do popisu.
Dlatego od pierwszych miesięcy swojego życia moje dzieciaki skazane były na uwielbianie przyrody i podróżowanie. Jak to bywa, miałam – i mam w dalszym ciągu – nadzieję, że objadą glob wszerz i wzdłuż, spełniając moje marzenia. Póki co jednak ograniczam szkołę przetrwania do wspinaczek na łagodne wzniesienia, grzybobrania i tym podobnych atrakcji, starając się, aby wakacyjne wypady nie kończyły się leżeniem na plaży i jedzeniem frytek. Cywilizacji nie unikam, nie jestem eko-matką, wydzierającą z rąk „pociech” pilota i studiującą godzinami etykietki produktów spożywczych, ale staram się, aby szanowały świat, w którym żyją i potrafiły odróżnić krowę od żubra.
Poszerzanie horyzontów progenitury zaczęłam od klasyki: „Murzynka Bambo” (ku mojemu zdumieniu ostatnio mocno kontrowersyjnego), „Rogasia z Doliny Roztoki”, a nawet zahaczyłam o „Białego Kła”. Niestety przy Londonie Córunia chowała głowę pod kołdrę i bała się zasnąć.
Kiedy dostałam do ręki „Afrykę Kazika” Łukasza Wierzbickiego, pierwszą rzeczą, jaka wywołała mój uśmiech, była cudna, kolorowa, radosna okładka, dająca nadzieję, że tym razem poznawanie świata nie skończy się traumą i psychoanalitykiem dla dzieci, który za dwadzieścia lat obarczy odpowiedzialnością za trudności w funkcjonowaniu społecznym mojego potomstwa – Bartka i Alicji – mnie i autorów „książek” (bo trudno nazwać książką papierową wersję pełnej agresji kreskówki) rzekomo przeznaczonych dla dzieci.
A potem z każdym rozdziałem było już tylko lepiej. Wierzbicki gładko wprowadza motyw podróżniczy, niemal od razu pozwalając na ucieczkę Krzysiowi, który wychodzi na poznański dworzec, by przywitać się z wracającym z Afryki dziadkiem. Wtedy też spotyka Kazimierza Nowaka, człowieka, który postanowił samotnie przemierzyć Czarny Ląd, co by nie było może czymś aż tak niezwykłym, gdyby jego środkiem lokomocji nie był… rower. Historia Kazika jest następująca. Decyzję o wyjeździe podejmuje w okresie międzywojennym. Jako dziennikarz lokalnej gazety nie otrzymuje wysokich honorariów, liczy więc, że relacje z wyjazdu publikowane również w prasie zagranicznej poprawią sytuację materialną jego rodziny. Jednocześnie przemierzenie Afryki jest jego wielkim marzeniem.
Akcja w „Kaziku” toczy się szybko, bez zbędnych dłużyzn, opisów jest dokładnie tyle, ile potrzeba do tego, aby pobudzić wyobraźnię i nie znudzić. Gdybym porwała się na określenie stylu opowieści, najbardziej adekwatną nazwą, jaka przychodzi mi do głowy, jest „bajkowy naturalizm”. Z jednej strony czytamy o rzeczywistych miejscach, otrzymujemy wiernie oddane obrazy pustyni, wiosek tubylców czy rwących wód Kassai; z drugiej natykamy się na lekkostrawne historyjki o skoczku pustynnym i rannym gepardzie, które to zwierzęta Kazimierz Nowak ratuje z tarapatów. Plemienni wojownicy zachowują swoją autonomię i dzikość w okresie naporu kolonializmu, nie poddając się presji europejskich reformatorów, a równocześnie wspomagają Kazika w jego wyprawie. Odkryciem dla moich dzieci stała się przy tej okazji możliwość zdalnego komunikowania się bez użycia telefonii komórkowej, w efekcie czego w naszym M2 przez kilka dni słychać było rytualne walenie w garnki, udające tam-tamy i oznaczające, że nadszedł czas, by wyjść i pograć w piłkę lub pójść na kolację. To był, nie ukrywam, najtrudniejszy dla mnie moment w afrykańskim epizodzie. Rozstawianie namiotów i jedzenie ze wspólnej miski rękoma zniosłam z godnością.
Miłe w książce jest również to, że postać tytułowa nie jest magicznym herosem teleportującym się między wybranymi punktami, tylko podróżnikiem, niejednokrotnie potrzebującym wsparcia i pomocy innych, zderzającym się z obcą kulturą i nieraz zmuszonym podporządkować się obcym prawom.
Fragment, w którym Kazik ubiega się o zgodę na przemierzenie Sahary, do czego niezbędne było „zarejestrowanie” karawany, z różnych powodów dostarczył mnóstwo radości mnie i dzieciom. Dzieciaki cieszyła pomysłowość Nowaka, ja odnajdywałam paradoksy urzędnicze znane mi z innego nieco wymiaru. Rozdział o podróży z kompletnie niewydarzonym przewodnikiem, którym ostatecznie to Nowak musiał się zaopiekować (wpadł bowiem w panikę przy pierwszym zderzeniu z siłą pustyni), sprawiła, że popłakaliśmy się ze śmiechu, a konfrontacja z ludożercą długo nie pozwoliła na opanowanie towarzystwa. Dialog o tym, kto się kogo bardziej boi – czy myśliwy białego człowieka, czy na odwrót – kto jest groźniejszy i o kim krążą mroczniejsze historie, podstępnie wykorzystałam do przemycenia przesłania, że nie powinno się oceniać nikogo, nie znając go dobrze, oraz że powtarzanie niesprawdzonych wiadomości może wyrządzić wiele szkody. Spryt Kazika wykazany przy udzielaniu wsparcia Czarownikowi, który chciał odwiedzić brata, ale musiał stale swoim wizerunkiem chronić wioskę przed złymi duchami, obrócił się przeciwko mnie. Któregoś pięknego poranka przy talerzykach ze śniadaniem zastałam zdjęcia w ramkach ustawione frontem do posiłku, a dzieci zajęte zabawą. Moje protesty o oszustwie skwitowały stwierdzeniem, że przecież mówiłam przy czytaniu, że Kazik miał świetny pomysł, kiedy w ten sposób rozwiązał problem Czarownika pragnącego równocześnie odstraszać złe moce i spędzić czas z rodziną. Smutne spotkanie bohatera z mężczyzną, który poświęcił życie na szukanie złota, a po znalezieniu go zamknął się przed ludźmi, odsunął się od przyjaciół, z obawy przed tym, że zostanie okradziony, nie wymagało komentarza. Przesłanie jest zrozumiałe dla każdego chyba malucha, ale tak naprawdę bardziej potrzebne jest rodzicom…
W finale książki Wierzbicki uchronił mnie od tłumaczenia dzieciakom, dlaczego nie możemy „jutro, a najpóźniej w wakacje” jechać śladami Kazimierza Nowaka i przeżyć wszystkiego naprawdę. Autor w delikatny sposób ominął przy tym kwestie geopolityczne. Informacja o tym, jak bardzo zmieniła się ta Afryka w ciągu kilkudziesięciu lat dzielących nas od czasów wyprawy Nowaka, stała się przyczynkiem do rozmowy o tym, czy naprawdę cywilizacja jest najlepszym przyjacielem człowieka i przyrody, czy wręcz przeciwnie. „Afrykę Kazika” czytaliśmy jeszcze długo po zamknięciu okładki. Załączona mapa, na której widoczna jest trasa podróży, stanowiła źródło pomysłów na wspólną zabawę: od wymyślania własnych przygód, które mogą spotkać małych podróżników w miejscach na niej widocznych, do porównywania jej z aktualną mapą świata i zgadywaniem, co też się tam może współcześnie dziać.
Oprócz adrenaliny związanej z przygodami Kazika i odrobiny smutku związanego z tęsknotą podróżnika za rodziną w czasie pobytu w Afryce i tęsknoty za Afryką po powrocie do domu, z książki wyziera tylko łagodność i radość. Kazik poluje z aparatem, wie, że jest gościem zarówno afrykańskiej przyrody, jak i napotkanych tubylców, szanuje każde, nawet niezrozumiałe dla niego i śmieszne prawo, które obwiązuje w miejscach przez niego odwiedzanych. Jeśli krytykuje, to tylko te jego elementy, które odbiera jako krzywdzące innych, ze spokojem przyjmuje irracjonalną biurokrację. Czerpie radość ze swojej podróży, z każdego maleńkiego sukcesu, z optymizmem mierzy się także z porażkami.
Część dokumentalna opisująca realia podróży Kazimierza Nowaka, uzupełniona o czarno-białe zdjęcia z lat 30., stanowi zamknięcie książki. Jest ona lekkostrawna, sprawia, że przeczytana opowieść nabiera realizmu, ale nie zamazuje bajkowych odczuć. Kończąc ją, czułam się jak po lekturze Kapuścińskiego zubożonej o fragmenty zbyt dosłowne dla młodocianych.
Nie wiem, czy Łukasz Wierzbicki też wychował się na „Pieprzu i wanilii”, ale wstrzelił się ze stylistyką swojej książki w klimat historii snutych przez Halika i Dzikowską. Przysporzył mi sporo radości, wartką narracją, przyjemnym poczuciem humoru, dialogami, nawet Kazika z Kazikiem. Na kilka dobrych tygodni zmienił Bartka i Alicję w podróżników, Pigmejów, czarowników, myśliwych, tubylców. Nie zawsze z korzyścią dla wnętrza naszego mieszkania oraz uszu moich i sąsiadów, ale na pewno z korzyścią dla wyobraźni i inwencji. Niezauważalnie przemycił do dziecięcych główek – a ja w ślad za nim – ciekawość świata i dobre maniery podróżnika. Kartkę z pierwszej egzotycznej wyprawy moich latorośli wyślę na adres wydawcy. Z podziękowaniami.
Książka:
Łukasz Wierzbicki, „Afryka Kazika”, Wydawnictwo Bis, Warszawa 2008.
* Justyna Borek, kobieta w biegu, mama ośmioletniego Bartosza i siedmioletniej Alicji.
„Kultura Liberalna” nr 231 (24/2013) z 11 czerwca 2013 r.