Według sondażu opublikowanego w poniedziałek (10 czerwca 2013 przez „Washington Post”) większość Amerykanów (56 proc.) nie jest zaniepokojona rewelacjami Snowdena, ujawniającymi, że rząd amerykański na wielką skalę śledzi swoich własnych obywateli, a także obywateli innych krajów (w tym Polski).

W cytowanej wyżej rozmowie Edward Snowden bierze pod uwagę taki obrót sprawy. Stwierdza wprost, że jego rodacy mogą nie chcieć ryzykować i podjąć walki o to, by cokolwiek się w ich kraju zmieniło. „Zobaczą wszystko w mediach, poznają zakres inwigilacji”, jakiej są poddawani, ale i tak pozwolą na to, by „rząd w sposób jednostronny nadał sobie prawa potrzebne do tego, by jeszcze lepiej kontrolować społeczeństwo amerykańskie i społeczeństwo globalne”. Mimo tak poważnych wątpliwości co do skuteczności własnego postępowania Snowden deklaruje, że do podjęcia działań skłoniło go poczucie obowiązku informowania opinii publicznej, która powinna zabrać głos i podjąć decyzję, czy tego rodzaju praktyki rządu są słuszne.

Innymi słowy, Edward Snowden obawia się, że amerykańska opinia publiczna nie jest gotowa zmierzyć się z przedstawionymi przez niego informacjami, co pośrednio tłumaczy także jego decyzję, by ukryć się w Hongkongu. Z drugiej strony daje dowód niezwykłej wręcz wiary w siłę demokratycznej opinii publicznej, która – jego zdaniem – może uratować demokrację, z każdym rokiem staczającą się coraz bardziej w stronę tyranii.

Komentatorzy opisujący sprawę Snowdena, poza paroma wyjątkami, określili jego postawę – jakże słusznie – jako przejaw obywatelskiego nieposłuszeństwa, tradycji wciąż silnej w amerykańskiej myśli politycznej. Ale amerykańskość Snowdena ujawnia się w jeszcze jednym aspekcie – sporu o rolę i wpływ społeczeństwa na kształt i trwanie demokratycznej polityki. Edward Snowden jest bowiem z jednej strony wiernym uczniem Johna Deweya, ufnie spoglądającego w stronę opinii publicznej, która jego zdaniem może skutecznie wpływać na politykę, a z drugiej – uważnym czytelnikiem Waltera Lippmanna, mówiącego wprost, że opinia publiczna jest fikcją, a demokracja to rządy elit sprawujących władzę nad niczego nieświadomymi masami. Jak na razie – sądząc po wynikach sondażu, ale także po sprzecznych reakcjach amerykańskich mediów – szala zdaje się przechylać w stronę realisty Lippmanna, twierdzącego, że opinia publiczna w sposób oczywisty nie ma swojego własnego zdania i może jedynie przychylać się do opinii cudzych, przedstawianych przez media i polityków.

Mimo tych pesymistycznych tonów nie powinniśmy zapominać, że sprawa inwigilacji prowadzonej przez rząd USA, a ujawnionej przez Edwarda Snowdena, ma ogromne znaczenie także dla naszego rozumienia demokracji. Czy zgadzamy się z twierdzeniem sceptycznego Waltera Lippmanna, że rządy opinii to fikcja, a zatem gest Snowdena jest zwykłym szaleństwem, czy też bliżej nam do obserwacji realisty Josepha Schumpetera (jednego z najbardziej wpływowych teoretyków demokracji), który twierdził, że demokratyczne wybory to konkurencja elit, a nasz głos wrzucony do urny to jedynie opinia za lub przeciw którejś z politycznych koterii?

Na te pytania ciągle szukamy odpowiedzi, ponieważ wciąż – jak się zdaje – wiemy zbyt mało na temat funkcjonowania współczesnych demokracji. Różne są tego powody. Najczęściej albo wiedzieć nie chcemy, albo nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego, co się wokół nas dzieje. Wciąż także – jakże często – pozostajemy obojętni w obliczu zła, tak jak współpracownicy Snowdena, którzy swoją pracę, nawet jeśli budzącą niepokój, traktowali jako część normalnego stanu rzeczy (Hanna Arendt nazywała to „banalnością zła”). Rewelacje amerykańskiego whistleblowera po raz kolejny tylko o tym przypomniały. Zwróciły też uwagę na inną bardzo ważną rzecz – na kwestię bezinteresownego mówienia prawdy, takiej jaka ona jest, bez ubarwiania, bez stawiania warunków – dawania świadectwa w imię faktów, a nie doktryny, ideologii lub grupy społecznej.