Dziwne… a może do przewidzenia? W końcu skoro Polski już nie ma… Ale zostawmy to, bo coś innego się wydarzyło. Co prawda nikt nie pisał do mnie z pretensjami o felieton, dostałem za to liczne listy i telefony z pytaniem, żądaniem, skargą wręcz o następującej treści: – Panie! – tak zaczynała się większość utyskiwań – co żeż Pan z tymi gwoździami?! A potem standardowo: – Piszesz Pan, że felieton cały „W poszukiwaniu gwoździ”?! O co chodzi? Po co Panu gwoździe? Nie możesz Pan szukać idei, pomysłów, mądrości? Nawet trufle byłyby lepsze, itd.

No, zmartwiłem się trochę, tedy postanowiłem już na wstępie wyjaśnić, wytłumaczyć, po co gwoździe. Ale nim to zrobię, zdradzę Wam, drodzy Czytelnicy, że już za pierwszym razem, kiedym przesłał mój felietonik do publikacji, drogi redaktor Kuisz, który mnie do pisania ośmielił i na łamy swoje zaprosił, krótko, po żołniersku stwierdził: – Panie Adamie, gwoździe nie przejdą… Zmarkotniałem wtedy, tak jak po lekturze wszystkich listów, ale nie poddałem się, nudziłem, nudziłem i gwoździe – jak widzicie – przeszły. Łatwo jednak nie było. Żeby gwoździe przeszmuglować, musiałem się powołać, odwołać, dać poznać, itd. Powołałem się więc na Autorytet, na Tradycję, na wieloletnie lektury, znajomość języków obcych, w końcu chwyciłem się ostatniej deski i wydusiłem – To nie ja. To Kisiel!

No, dobrze, ale jak to wszystko się zaczęło? Opowiem. Otóż, w obliczu wszechogarniającej nudy, przerywanej nagłymi wylewami żółci, bliski już rozpaczy sięgnąłem do pierwszej lepszej książki, otworzyłem na dowolnej stronie i natrafiłem na taki ustęp: „U każdego człowieka tkwią w mózgu jakieś gwoździe, bardzo często wlazły tam jeszcze w okresie dzieciństwa lub młodości – a uwierają i zmuszają przez to do myślenia aż do późnej starości. Myślenie to rzecz pozytywna, a więc i gwoździe odgrywają rolę poniekąd pozytywną, choć wywołują ból – ale zresztą wszystko w życiu ludzkim wywołuje ból, od urodzenia poczynając, a na śmierci kończąc. Dlatego też, choć dopominam się u bliźnich o wyjęcie mi z mózgu gwoździ, nie łudzę się wcale, żeby się to mogło udać, sądzę raczej, że z gwoździami tymi przekołatam już całą moją doczesną wędrówkę – aż do grobu” [1].

Wydała mi się ta myśl genialną, poczułem, że poruszyły się moje gwoździe, żem bliski prawdy i że może wyrwie mnie to ze stanu otępienia. Postanowiłem pisać i mierzyć się. Ale tak to już jest, że jak jeden gwóźdź w naszej głowie się poruszy, mózg zacznie jako tako pracować, to człowiek zaczyna widzieć więcej i cierpieć więcej. Zgodziłem się więc z Kisielem, uznałem go za patrona, ale… nie do końca, nie całkiem, z rezerwą. Patron – pomyślałem szybko – to jednak trochę za dużo, za wcześnie, zbyt ryzykownie, a idea gwoździa – choć zasadniczo trafna – wymaga dookreślenia i korekty.

Pewnikiem bowiem mamy w mózgu naszym gwoździe, niektóre uśpione, niektóre całkiem żywotne, jedne stare, inne nowiutkie. Jest całe mnóstwo różnych gwoździ, szereg też technik ich z głowy wybijania lub na powrót wprowadzania do czaszki. Żeby jednak wyjaśnić, o czym mowa, weźmy taki Ruch Narodowy. Gwoździem Ruchu jest Naród, to Naród jest głównym gwoździem, gwoździem – chciałoby się rzec – przez duże „G”. Przyznajmy się od razu, kiedyś sami – mówię, my, Polacy – mieliśmy go głęboko w głowie. Używaliśmy zawsze wielkich liter, w żadnym razie małych, w ogóle nie lubiliśmy tych, co wielkiego nie lubią, nie przepadaliśmy za obcą mową, z kolorów przyjmowaliśmy raptem biały i czerwony, po ratunek szliśmy tylko do kościoła, nigdy do synagogi, itd. Innymi słowy, mieliśmy ten gwóźdź wbity naprawdę głęboko w mózgu.

Rzecz jednak w tym, że ten stary gwóźdź zardzewiał, zaczął się kruszyć, okazało się bowiem, że metal nie był dobrej jakości. Wmawiali nam, że jednolity, homogeniczny, Polak-katolik, a wszystko to było bujdą. Kiedyśmy się już o tym dowiedzieli, nie zostało nam nic innego jak wymienić go na – użyjmy tego słowa – wersję bardziej nowoczesną, wielobarwną, wrażliwą na zmiany i przede wszystkim – mniej bolesną. Nie wszystkim się to jednak udało. Pozostali ciągle tacy chłopcy – narodowcy – którzy wymiany nie dokonali i cierpią niebywale. Głowa im pęka, ból nie daje spokoju, nawet ortografia sprawia im już kłopot. Nic dziwnego, pordzewiałe gwoździe cisną, człowiek cierpi i rozum traci.

Idea Kisiela – trafna i słuszna – wymaga przeto modyfikacji. Bez wątpienia wszyscy mamy w głowie gwoździe, które uwierają, ale w myśleniu nader są pomocne. Czasem jednak ich nacisk jest tak duży, że samo myślenie staje się nieznośne. Gwoździe zatem pomagają, zapładniają, podniecają, rozkosznie też je czasem z głowy powybijać, neuronami poszargać i mózgami porugać. Ale żeby to się udało, trzeba ciągle stare gwoździe rwać i usuwać, a nowe znajdować. Stąd też moje „W poszukiwaniu gwoździ”, choć mogłoby też być „O wybijaniu gwoździ i poszukiwaniu nowych” albo „Gwoździe w mózgu, w gazecie i na horyzoncie”, itp. Możliwości jest wiele. Tak czy owak, chodzi o to – i po to te wszystkie felietony – że trzeba nam w Polsce, Europie, w mózgach naszych stare gwoździe wybijać, a w ten sposób sobie i bliźnim pomagać i ból uśmierzać. Trzeba też jednak szukać gwoździ nowych, bo mózg bez gwoździ to prawdziwa katastrofa – nuda i zniechęcenie. Poza tym, jak wyjmiemy jeden gwóźdź, trzeba zastąpić go jakimś innym. Coś w tej głowie musi przecież być. Jak tam chrobocze to znak, że działa i że żyje, a to clou programu.

Przypisy: 

[1] Stefan Kisielewski, „100 razy głową w ściany”, Warszawa 1996, s. 242.