Zdaje się facetem, którego krępuje rozgłos i całe to zamieszanie wokół premiery. Chętnie przedstawia się Kox, jako ktoś inny, ktoś spoza, taki kosmita trochę, niewstydzący się najdziwniejszych pomysłów. Kilka minut rozmowy pozwala jednak zauważyć, że nie ma w tym pozy, nie jest to żaden wymyślony sposób na sprzedanie siebie i zaprezentowanie się światu. Wydaje mi się, że Kox raczej zrezygnowałby z kariery w kinie głównego nurtu, niż drastycznie się zmieniał. Jest w tym coś wyjątkowego, szczególnie, że czasy dla takich indywidualności mamy wybitnie niesprzyjające.
Bodo Kox jest w polskim kinie ewenementem. Najpierw przez lata kręcił za psie pieniądze niezależne produkcje, stając się – z przeproszeniem – kultową postacią polskiego offu. Mógł nią pozostać, ciesząc się nieodmiennie środowiskową sławą. Postanowił jednak inaczej – znowu nie sądzę, że w nadziei na splendor. Po prostu łatwo przychodzi mi wyobrazić sobie artystę, który zaczyna dusić się w zbyt ciasnych ramach. Dlatego je przełamuje, choć bezpieczniej byłoby pozostać na swoim. Zatem szedłem na „Dziewczynę z szafy” nastawiony dobrze, ale pamiętałem, jak funkcjonuje mechanizm pasowania na objawienie. Krytyka głodna gwiazd często chwyta się każdej nadarzającej się okazji, by kreować, kreować, kreować. Często ze szkodą dla kreowanego.
Filmem Bodo Koxa się nie rozczarowałem, ale nie wpadłem też w przesadny zachwyt. To nie jest żadne arcydzieło, trzeba powiedzieć od razu. Historia chwilami wzruszająca, ale też pełna scenariuszowych mielizn, często zbyt łatwa w konkluzjach, nachalnie sentymentalna. Opowieść o dwóch braciach (Wojciech Mecwaldowski i Piotr Głowacki), z których jeden jest upośledzony umysłowo, a drugi – jego opiekun – potrzaskany życiowo, nie grzeszy oryginalnością. Próbowano to zresztą wykorzystać marketingowo, ku przerażeniu reżysera, zestawiając film Koxa z „Rain Manem”. Jego siła tkwi w tym, że Bodo Kox nie boi się opowiadać o uczuciach i jednoznacznie staje po ich stronie. Mecwaldowski gra świetnie, co pozwala zapomnieć o haniebnych filmach (słynne „Ciacho”), w których się wygłupiał, jak sądzę, za duże pieniądze. W „Dziewczynie z szafy” zagrał na pewno za mniejsze, ale udowodnił, że nie jest tym, za kogo się podawał. Piotr Głowacki, pamiętny ze wspaniałej roli ubeka w „80 milionach” też jest bez zarzutu. Najbardziej zaś przemawia do mnie wątek tytułowej bohaterki (Magdalena Różańśka), dziewczyny „nieprzysiadalnej”, która świadomie decyduje się na samotność, rezygnuje z życiowego wyścigu, nie przyjmuje obowiązujących wszędzie reguł. Mam wrażenie, że wiele w niej z samego Koxa.
Właśnie powolny nastrój wycofania z życia jest tym, za co najbardziej cenię „Dziewczynę z szafy”. I jeszcze za to, że jest to film tak ostentacyjnie niemodny, poza kilkoma momentami, niezabiegający o to, aby podobać się widzom. Po mainstreamowym debiucie nie okrzyknę więc Bodo Koxa objawieniem, ale nazwę artystą uczciwym. I będę czekał na jego nowy film. To już dużo.
***
A teraz z innej beczki. O trzech premierach zamykających pierwsze półrocze Jana Klaty na stanowisku dyrektora Narodowego Starego Teatru w Krakowie napiszę po ich obejrzeniu, już w nowym sezonie. Teraz jedynie przyznam się do zdumienia. Oto autorem sztuki „Być jak Steve Jobs” granej tamże jest Michał Kmiecik. To ten Wunderkind polskiego teatru, co wyznał niegdyś, że nie płakał po Jarockim i obficie w swoim felietonie go podsumował. Kim jest Jerzy Jarocki dla polskiego teatru nie muszę mówić. Wszak dla Starego Teatru jest kimś znacznie więcej. A teraz grają tam sztukę Kmiecika. Aktorzy Starego Teatru – między innymi: Anna Dymna, Ewa Kaim, Ewa Kolasińska, Mieczysław Grąbka, Jacek Romanowski – wypowiadają napisane przez Kmiecika słowa. I nie stają im one w gardłach. Może to tylko kwestia smaku, może coś więcej.