Andrzej Waśkiewicz
O użyciu i nadużyciu idei suwerenności
Subsydiarna zasada „tyle władzy, ile odpowiedzialności” każe władzę konsekwentnie rozpraszać, przenosząc na taki poziom, na którym będzie rzeczywiście skuteczna. Zamiast więc pryncypialnie protestować przeciw oddawaniu Unii Europejskiej kompetencji rządów narodowych w zakresie polityki gospodarczej, należałoby się zastanowić, czy rzeczywiście mogą one robić z nich użytek w obecnych warunkach.
„Suwerenność” należy do tych słów, które dziś wymawia się z pewnym namaszczeniem. Argument „to była jego (rzadko – jej) suwerenna decyzja” zdaje się kończyć dyskusję; suwerennych decyzji nie należy kwestionować, można je tylko przyjąć do wiadomości. Język potoczny przejął to pojęcie ze słownika teorii politycznej i, jak to zwykle bywa, zbanalizował – działanie suwerenne oznacza w nim jedynie to, że nie zostało przez nikogo narzucone. Co charakterystyczne, słowa tego używa się raczej obronnie niż zaczepnie, jakby oczekując od słuchacza usprawiedliwienia dla podjętej decyzji.
W języku teorii polityki pojęcie suwerenności zeszło natomiast na dalszy plan. Nie pojawia się nawet wśród 27 szczegółowych haseł „Przewodnika po współczesnej filozofii politycznej” (Książka i Wiedza, Warszawa 1998 [wyd. ang. 1993]). Być może dlatego, że książki w rodzaju „Przewodnika…” mają charakter użytkowy, tymczasem korzyść z tego terminu wydaje się teraz mniejsza od kłopotów, jakich on przysparza, w każdym razie w odniesieniu do realiów europejskich. Zważywszy na zasięg unijnej integracji, nie można już bowiem mówić o suwerenności państw członkowskich, skoro w każdym ze swych znaczeń wyklucza ona jakikolwiek podział władzy i wielość źródeł prawa w jednym państwie.
A zatem pojęcie suwerenności, w takim rozumieniu, jakie na progu nowożytności nadał mu Hobbes, a następnie, u zarania procesu demokratyzacji nowożytnego państwa, Rousseau, jest dziś właściwie bezużyteczne. Paradoksalnie, bardziej przydatna wydaje się już koncepcja suwerenności stworzona w wieku XVI przez Jeana Bodina na potrzeby społeczeństwa jeszcze feudalnego, ale i ona niewiele wyjaśnia ze współczesnych relacji rządzący-rządzeni. A jednak nie wydaje się, by słowo to mogło zniknąć z politycznego wokabularza, skoro tak dobrze służy prawicowym eurosceptykom. Ci bowiem, zapewne nie tylko w Polsce, do schlagwortu zagrożonej suwerenności uciekają się zawsze wtedy, gdy euroentuzjaści ledwie wspomną o integracji kontynentu, a właściwie dalszej integracji, bo zaszła już ona przecież dość daleko.
Rousseau, czyli o podleganiu sobie samemu
Rozziew między językiem normatywnej teorii polityki i preambułami konstytucji a empirycznymi naukami o polityce i kolejnymi rozdziałami tychże konstytucji jest w przypadku władzy zwierzchniej w państwie szczególnie widoczny. Suwerenność Narodu nie mogła być nigdy niczym więcej niż mitem założycielskim tegoż państwa, wziąwszy pod uwagę, że Rousseau ukuł tę ideę w opozycji do instytucji władzy reprezentacyjnej. Suwerenność Narodu i reprezentacja tegoż Narodu dla autora „Umowy społecznej” wzajemnie się wykluczają, skoro za sprawą reprezentacji rządzący Naród staje się rządzonym narodem. Rousseau dworował sobie z podziwianych wówczas powszechnie Anglików, że wolni są jedynie w chwili wyborów, a potem przypominają wszystkie inne narody zniewolone przez władzę. Nie jest to jednak mało, zważywszy jak niewiele narodów nawet dziś autentycznie wybiera sobie rządy, a jeszcze mniej może je sobie później odwołać. Niemniej idea suwerenności Rousseau obiecuje znacznie więcej. W zamian za znoszenie brzemienia „najsurowszego prawa” daje obywatelom republiki gwarancję niepodlegania woli żadnego człowieka poza sobą samym. Cała teoria autora „Umowy społecznej” pomyślana jest więc tak, by władza suwerenna była władzą jedyną.
Jak bardzo Rousseau przywiązany był do tego wynalazku, widać w jego późniejszych „Rozważaniach nad rządem polskim”, zawierających nieformalną konstytucję napisaną na zamówienie konfederatów barskich. Rousseau nie obiecywał Polakom, że inne narody będą ich za nią podziwiać; przeciwnie, będą uważać za dziwaków, bo wolności w Europie już się wcale nie ceni. Rousseau nie należy jednak winić za użytek, jaki z jego idei zrobili wkrótce po jego śmierci jakobini, a w każdym razie nie za to, co uczynili z pojęciem suwerenności na arenie międzynarodowej. Wojska rewolucyjnej Francji, niosąc wojnę pałacom, ale pokój chatom, miały przynieść suwerenność mniej szczęśliwym ludom – naród będący panem u siebie nie będzie przecież tolerował niewolnictwa poza swoimi granicami. Suwerenność ludów miała przynieść powszechne braterstwo.
Ten mit padł ze szczętem w roku 1914 – suwerenne narody na wyścigi wypowiedziały sobie wojnę, którą skądinąd wymodlili polscy romantycy. Żołnierze wszystkich armii nie walczyli oczywiście o suwerenność własną, a tym bardziej narodów zniewolonych, ale o „cywilizację”; niepodległość państw środkowej Europy była tylko ubocznym produktem rozpadu wielonarodowych imperiów – wszystkie one tę wojnę przegrały. I jeśli jeszcze dziś w każdym podręczniku szkolnym można przeczytać, że demokracje nigdy nie prowadziły ze sobą wojen, to tyko dlatego, że miano demokracji przypada dziś demokracjom liberalnym, a więc takim, w których lud sprawuje co prawda władzę zwierzchnią, ale na co dzień rządzony jest przez mniej lub bardziej odpowiedzialnych polityków.
Idea suwerenności narodu – oprócz tego, że wywołuje wzruszenie ramion politologów i frustrację młodzieży w wieku szkolnym – niebezpiecznie zaciemnia tylko kwestię odpowiedzialności władzy przed rządzonymi. I nic w tym dziwnego. Jeśli to Naród rządzi, to przed kim może on być odpowiedzialny? Nie można się jednak łudzić, że politycy – jego nominalni reprezentanci – z tej retoryki zrezygnują. Już Joseph Schumpeter, twórca „innej”, empirycznej teorii demokracji, nie miał wątpliwości, że próżno walczyć z tego typu językiem, skoro ów suwerenny lud zastąpił Boga jako mocodawcę rządzących. Idea suwerenności ludu ma rację bytu o tyle, że to z niej wyprowadza się prawa obywatelskie. Czy jednak oddanie części uprawnień kontrolnych nad finansami państwa instytucjom unijnym pozbawi przeciętnego Kowalskiego jakiegokolwiek odczuwalnego wpływu na stan państwowej kasy? Retorycznie tak, praktycznie nie, ponieważ nigdy go nie miał. Przeniesie natomiast te uprawnienia z rąk polityków, których znał z telewizji, w ręce takich, których z nazwiska nawet nie pozna. Czy to dla niego duża strata? Za jaką cenę może się na nią zgodzić? I czy nie trzeba go zapytać o zgodę?
Hobbes, czyli suwerenność jako pas bezpieczeństwa
Zdaniem Hobbesa oczywiście nie. Suwerenność władzy oznacza właśnie to, że nie jest ona odpowiedzialna przed rządzonymi. Nie jest odpowiedzialna przed nikim, nawet przed Bogiem ani historią. A że suwerenność jest atrybutem, a nie formą władzy, władzę suwerenną będzie mieć także oparta na Hobbesowskich zasadach demokracja. Nawet demokratyczny suweren lokuje się jednak ze swej natury ponad prawem, które sam stanowi. Hobbesowi znana była oczywiście jedynie demokracja bezpośrednia; demokrację reprezentacyjną, w której suwerenny lud rządzi rzekomo za pomocą swych reprezentantów, uznałby z pewnością za ideę bałamutną. Sam wykorzystywał ideę reprezentacji, ale tylko po to, by uzasadnić zrzeczenie się wszelkich uprawnień do władzy ze strony rządzonych. Władza suwerena jest władzą reprezentacyjną, tyle że reprezentuje wyłącznie wspólną dla wszystkich ludzi chęć przeżycia. Dlatego właśnie, będąc tak silnie legitymizowana (bo przeżycie jest dla Hobbesa wartością ostateczną), może ona zawsze, ilekroć uzna to za uzasadnione, zawiesić reprezentację zróżnicowanego społeczeństwa w ciałach przedstawicielskich. Można powiedzieć, że dla Hobbesa suwerenność władzy jest pasem bezpieczeństwa, który napina się w momencie grożącej katastrofy; wprowadzając stan wyjątkowy, suweren, podobnie jak rzymski dyktator, staje się rzeczywiście władcą absolutnym, zawieszając stanowione przez siebie samego prawo. Rozumiał to Carl Schmitt, a zdają się nie rozumieć jego liczni admiratorzy, którzy właśnie taką sytuację uważają za stricte polityczną. Polityczna jest ona jednak tylko w hobbesowskim sensie – ma służyć zachowaniu całości wspólnoty politycznej bez względu na jej formę. Schmitt, w końcu jurysta, podjąłby się z pewnością obrony generała Jaruzelskiego, skoro znalazł zrozumienie nawet dla nazistowskich rządów ocalenia rasy panów przed zarazą bolszewicką.
Współcześni obrońcy suwerennego państwa nie bronią oczywiście nieograniczonych kompetencji władzy w stosunku do rządzonych, ale zdają się nie zauważać, że suwerenność państwa w relacjach z innymi państwami z perspektywy obywatela znaczy po prostu tyle, iż będzie on podlegać tylko jednej władzy. W hobbesowskiej perspektywie nie jest dla niego ważne, czy będzie to władza w jakimkolwiek sensie własna, czy obca, ponieważ każda władza jest wobec obywatela zewnętrzna. Dlaczegóż więc miałoby mu na tym zależeć? Czy raczej nie powinien się takiej sytuacji obawiać? Czy jego bezpieczeństwu nie służy bardziej podział władzy, kategorycznie odrzucony przez Hobbesa jako równoznaczny ze stanem anarchii? I cóż z tego, że tylko jedna z władz byłaby wybierana przez niego bezpośrednio w wyborach, skoro istnienie drugiej przynosi wymierne korzyści?
Obrońcy rodzimej suwerenności w to właśnie wątpią; podległość obcej władzy niczego dobrego przynieść nie może, ponieważ z natury rzeczy nie będzie ona dbać o narodowe interesy. Być może mają w tej sprawie zupełną rację, tyle że nie można jej poprzeć, odwołując się do idei suwerenności. Nie ma z nią niczego wspólnego suwerenność ludu Rousseau ani jednostki Hobbesa powołujące władzę ze względu na ten jeden szczególny interes, jakim jest indywidualne przeżycie. Wszystkie ich pozostałe interesy suweren jedynie godzi swoimi arbitralnymi decyzjami. Nie reprezentuje ich i nawet nie chroni, ponieważ jego działania podporządkowane są w całości utrzymaniu porządku. A porządek ten tworzy niczym Bóg ex nihilo; poza państwem, jak przekonuje Hobbes, ludzie nie są bowiem niczym innym niż indywiduami i nie posiadają żadnej tożsamości grupowej. Nie są więc żadnym narodem, który potrzebuje suwerennego państwa, by chronić swój zbiorowy interes; wspólnotą – tyle że szczególnego rodzaju, bo ledwie zbiorem indywiduów – czyni ich dopiero władza.
Bodin, nasz współczesny
Teoria Bodina, przeciwnie do koncepcji Hobbesa, usiłuje wbudować władzę suwerenną w społeczeństwo stanowe, postrzegane jeszcze po arystotelesowsku jako organizm. Władza suwerenna jest dla Bodina jedyną władzą publiczną; wszystkie inne czerpią z niej swój autorytet. W istocie istnienie władzy o takich kompetencjach odróżnia państwo od innych typów związku między ludźmi. Należeć do tej samej wspólnoty politycznej i być dla siebie współobywatelami, znaczy właśnie podlegać tej samej władzy, nie mając przy tym na nią żadnego wpływu. Władza polityczna nie tworzy zatem wspólnoty politycznej, ale ma ją utrzymywać w całości, co w wypadku Francji czasów Bodina oznacza rozciągnięcie kontroli na potężnych feudałów i podporządkowując sobie ich przedstawicielstwa stanowego.
Władza suwerenna Bodina nie jest też de facto władzą absolutną, ponieważ jest ograniczana przez prawa naturalne stojące na straży instytucji własności i rodziny; nieograniczona jest ona tylko w tym sensie, że nie podlega żadnej woli ludzkiej. Bodin uważał za rzecz niemożliwą, by wolę człowieka postawić nad wolą Boga, skoro każda władza pochodzi ostatecznie od Niego. To przekonanie zdaje się dziś czynić Bodina autorem zupełnie archaicznym. Tymczasem to właśnie za sprawą sprzeczności rażących historyków idei w jego koncepcji suwerenności można ją uznać za bardziej aktualną niż koncepcję Hobbesa, z tego względu, że najwyższa władza we współczesnym państwie jest w sposób oczywisty zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i zewnętrznym ograniczona. Rolę prawa natury spełniają obecnie choćby konwencje ochrony praw człowieka, rezolucje ONZ, orzeczenia międzynarodowych trybunałów, wreszcie, last but not least, ustawodawstwo unijne.
Bodin pisze przy tym o jeszcze innych ograniczeniach rzekomo nieograniczonej władzy suwerena – o prawach fundamentalnych, leges imperii, będących swego rodzaju konstytucją państwa, zabezpieczającą jego całość i niepodzielność. Ponieważ prawa te obowiązują suwerena równie bezwzględnie jak prawa natury, można powiedzieć, że chronią one samo państwo przed jego władcą, na wypadek gdyby ten zechciał działać na jego szkodę. I te ograniczenia możemy zrozumieć i uważać za oczywiste, jakkolwiek w czasach Bodina wymusiły je oczywiście zupełnie inne realia historyczne. Suweren byłby zatem ostatecznie wyłącznie mandatariuszem władzy, która w jego czasach spoczywała w samym królestwie, w koronie, a współcześnie pozostaje w ludzie, w demosie będącym nominalnym suwerenem.
Problem polega jednak na tym, że nawet jeśli władza ta jest faktycznie ograniczona, to nie jest ograniczona instytucjonalnie. Suweren jest nadal nie tylko nieodpowiedzialny przed rządzonymi, ale ma też uprawnienia do łamana każdego oporu z ich strony. Jest dozwolone, przyznaje Bodin, „nie być mu posłusznym w rzeczy, która by była przeciwna prawu Boga lub natury, uciekać, kryć się, odpierać ciosy, ale śmierć raczej ponieść, niż nastawać na jego życie lub jego cześć.” [1]. Ci, którzy są jego administracyjnym ramieniem, powinni bez rozgłosu ustąpić ze stanowiska, jeśli nie chcą egzekwować jego rozkazów. A że przy tym nie ma żadnej społecznej instytucji orzekającej, czy dane przez suwerena prawo lub rozporządzenie nie wykracza przeciw prawu bożemu i naturalnemu, poddani muszą siłą rzeczy polegać na własnym sumieniu. Władzy uważanej za niesprawiedliwą mogą jedynie przeciwstawić bierne, indywidualne nieposłuszeństwo obywatelskie. W świecie zachodnim nawet suwerenna demokracja Putina pozwala szczęśliwie na coś więcej.
Suwerenność – pusty frazes?
Niniejszy tekst można by właściwie skończyć w tym miejscu, podsumowując go stwierdzeniem o nieprzydatności znanych koncepcji suwerenności na określenie współczesnych relacji rządzący-rządzeni, gdyby nie to, że wiele rządów chętnie odwołuje się do tego pojęcia i często robi z niego dosłownie makabryczny użytek. Retoryka suwerenności Narodu ukrywa przemyślnie suwerenność władzy, a wbrew przekonaniom politycznych romantyków, czyli nacjonalistów tego pokolenia, które wierzyło w walkę za wolność waszą i naszą, nie można prostodusznie uważać, by zasada samostanowienia była korzystna dla każdego narodu. Nie chcę przez to powiedzieć, że większości ludów Afryki lepiej służyłyby rządy kolonialne, ale tylko to, że niepodległy byt wielu państw na tym kontynencie podaje w wątpliwość tę ideologiczną tezę. Iluż Białorusinów chciałoby mieć taką władzę jak niesuwerenna, powiązana europejskimi traktatami Holandia, a ilu Holendrów marzy o suwerenności na wzór Białorusi?
Powołując się na zasadę suwerenności – nieingerencji w wewnętrzne sprawy kraju – rządzący despoci tak długo będą nadużywać władzy i używać przemocy wobec rządzonych, aż opinia światowa uzna je za akty ludobójstwa i podejmie jakieś przeciwdziałania. Sankcje i ewentualna interwencja zbrojna są wówczas tyleż wyrazem siły, co bezsilności wobec takich praktyk, skoro nie można im zapobiec w inny sposób, a przy tym spotykają one oczywiście tylko tych współczesnych tyranów, którzy nie zdołali sobie znaleźć protektorów wśród przywódców światowych mocarstw. Można by powiedzieć, że idea suwerenności przynosi fatalne skutki w każdym kraju, którego nominalny suweren nie jest sam zdolny do wymiany rządzących, a w ostateczności wymuszenia na nich zmiany polityki, sami rządzący natomiast tak mogą zmieniać jej zasady, aby raz zdobytej władzy nie oddać. Czy do tego punktu nie przybliża się już czasem liberalny niegdyś Fidesz Viktora Orbàna? Na szczęście, choć często i na nieszczęście, formalna suwerenność nie chroni władzy przed wpływem na nią innych rządów i organizacji międzynarodowych.
Widziana z perspektywy obywatela władza suwerenna nie jest więc wcale wartością bezwzględną. Z pewnością jest nią za to dla polityków, którzy nigdy się nie uskarżają, że posiadają jej zbyt wiele. Tymczasem rzecz właśnie w tym, że wcale nierzadko mają jej aż tyle, że nie mogą w pełni odpowiadać przed rządzonymi za skutki jej sprawowania. Subsydiarna zasada „tyle władzy, ile odpowiedzialności” każe więc władzę konsekwentnie rozpraszać, przenosząc na taki poziom, na którym będzie rzeczywiście skuteczna. Zamiast więc pryncypialnie protestować przeciw oddawaniu Unii kompetencji rządów narodowych w zakresie polityki gospodarczej, należałoby się najpierw zastanowić, czy rzeczywiście mogą one robić z nich użytek w warunkach współczesnej gospodarki. W czasach Bodina, Hobbesa i Rousseau władza suwerenna zdolna była bowiem jeszcze kontrolować procesy gospodarcze w takim stopniu, żeby utrzymać ład w państwie, ale tylko dlatego, że cała sfera socjalna pozostawała praktycznie poza jej zainteresowaniem. Ile współczesnych rządów, a właściwie banków centralnych zdoła powstrzymać atak spekulantów na narodowe waluty? Od władzy, która rości sobie pretensje do suwerenności w dziedzinie gospodarki, należałoby przecież wymagać, aby skutecznie broniła przed nimi swoich obywateli i ich oszczędności.
Ideę suwerenności można by więc dziś uważać nawet za pułapkę dla odwołujących się do niej polityków, gdyby nie to, że w panującej w sferze publicznej kulturze cynizmu słów takich jak „suwerenność” nie biorą na poważnie nie tylko oni, ale też ich wyborcy – zupełnie tak samo jak zbiorów haseł nazywanych szumnie programami lub obietnicami wyborczymi. Nie od dziś jednak wiadomo, że ludzie przywiązują się do słów i nawet jeśli nie są teraz gotowi za nie walczyć, to mogą na nie głosować. Ale też kiedy przestają w nie wierzyć, tracą właściwie zainteresowanie polityką.
Przypisy:
[1] J. Bodin, „Sześć ksiąg o rzeczpospolitej”, tłumaczenie zbiorowe, Wydawnictwo PWN, Warszawa 1958, ks. II, r. V, s. 289.
* Andrzej Waśkiewicz, profesor UW, dyrektor IS UW. Zajmuje się historią myśli społecznej i politycznej. Jego najważniejsze publikacje to: „Interpretacja teorii politycznej” (Scholar 1998), „Polityka dla dorosłych. Eseje” (Scholar 2006), „Obcy z wybory. Studium filozofii aspołecznej” (Prószyński i S-ka 2008) oraz „Paradoksy idei reprezentacji politycznej” (Scholar 2012).
„Kultura Liberalna” nr 236 (29/2013) z 16 lipca 2013 r.