Szanowni Państwo,
to ironia losu, że rok Snowdena to również rok Orwella. Właśnie minęła okrągła rocznica urodzin twórcy pojęcia „Wielki Brat”. Od czasu zakończenia zimnej wojny nie było ono bardziej aktualne.
Oto Edward Snowden, który ujawnił bezprecedensowy poziom inwigilacji, został podobno zgłoszony przez jednego z członków szwedzkiej Królewskiej Akademii Nauk do Pokojowej Nagrody Nobla. Czy jednak człowiek najbardziej dziś poszukiwany przez USA ma szansę, by otrzymać tę samą nagrodę, co Barack Obama, prezydent Stanów Zjednoczonych? Nikt dziś nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Podobnie, kłopot mamy z tym, by orzec, czy mamy do czynienia z subtelną grą wywiadów, czy też z klasycznym przykładem nieposłuszeństwa obywatelskiego na miarę Henry’ego Davida Thoreau.
Co dziś jednak najciekawsze, sprawa wcale nie wydaje się zaprzątać w tym samym stopniu wszystkich obywateli Unii Europejskiej – było, nie było – jednocześnie użytkowników internetu. Są kraje, w których (oceniając rzecz po reakcji mass mediów) społeczeństwo wręcz powszechnie wzrusza ramionami. „Tak, przecież można się było domyśleć, że coś takiego, jak program PRISM istnieje, zaś amerykańska Narodowa Agencja Bezpieczeństwa (NSA), by zapewniać spokój, musi jakoś gromadzić dane…” – wydaje się mówić ów demos: „W końcu na lotniskach zgadzamy się na naruszanie intymności dla naszego bezpieczeństwa”.
Natomiast w państwach takich jak Niemcy, polityczna burza trwa w najlepsze. Lewica i Zieloni żądają wyjaśnienia sprawy poprzez powołanie specjalnej komisji, zaś „Der Spiegel” nazywa postępowanie USA „masowym atakiem na wolność obywateli”. Biorąc pod uwagę, że to na przedmieściach Wiesbaden powstaje europejska kwatera główna NSA, może nie należy się niemieckim politykom dziwić.
Warto jednak zadać pytanie o naszą postawę wobec tego, co już wiemy o sprawie Snowdena. Czy rzeczywiście przyszłość demokracji zrówna się z końcem prywatności i przyjmujemy to obojętnie? Jeśli tak, to co z podziałem na publiczne / prywatne, który teoretycznie jest fundamentem liberalnej demokracji – ustroju, na który na co dzień narzekamy, ale którego brak natychmiast odczulibyśmy dotkliwie? Czy zaufanie, wolności obywatelskie, nieposłuszeństwo obywatelskie wyparowały i czy nowe technologie de facto już zmieniły naturę polityki?
Wśród naszych Autorów swojemu oburzeniu dają upust amerykański historyk idei Richard Wolin i niemiecki filozof Claus Offe. „W 2009 roku, w wywiadzie dla «Kultury Liberalnej», nazwałem Stany Zjednoczone państwem łajdackim. Obecnie nie tylko USA zasługują na takie miano” – pisze Wolin. Zaś Offe nazywa Stany mocarstwem pozbawionym skrupułów i działającym przeciwko własnym obywatelom.
W zestawieniu z tymi głosami interesująco wypadają komentarze polskie. Piotr „VaGla” Waglowski zastanawia się, z jakim typem społeczeństwa mamy do czynienia w obliczu afery Snowdena. Społeczeństwo informacyjne nie jest już żadnym wyzwaniem, przekonuje. Wymiana informacji przebiega coraz łatwiej i szybciej. Jednak ze względu na rosnące restrykcje z jednej strony, a z drugiej – monopole prawno-autorskie i tajemnice chronione prawem, warto mówić o zupełnie nowym wyzwaniu: społeczeństwie poinformacyjnym.
Katarzyna Szymielewicz z kolei dziwi się głosom zdumienia i oburzenia po ujawnieniu przez Snowdena działalności NSA. Przyznaje co prawda, że obywatele, którzy nie negocjowali z USA porozumień o przekazywaniu danych i niekoniecznie znają nawet ich treść, mają uzasadnione prawo do oburzenia. W istocie jednak, pisze Szymielewicz, ci obywatele korzystają ze swojego prawa rzadko i ostrożnie, kupieni argumentem, że „przecież to wszystko dla ich bezpieczeństwa”.
Numer zamyka pierwsza część wywiadu, jaki z Jameelem Jafferem przeprowadził Adam Bodnar. Jaffer opowiada, co potencjalnie mogłoby stać się z Edwardem Snowdenem, gdyby dokonano ekstradycji do USA. I tłumaczy, na czym polega choroba władzy, która doprowadziła do nadużyć w ramach programu PRISM: „niewystarczająco opisano granice tego, na co Agencja Bezpieczeństwa Narodowego może sobie teraz pozwolić. Kiedyś granice dyktował poziom rozwoju technologicznego. Dziś NSA ma dostępną każdą możliwą technologię na świecie”.
Zapraszamy do lektury!
Jarosław Kuisz
***
Jednocześnie zapraszamy do lektury tekstów Rafała Wonickiego i Adama Puchejdy poświęconych temu tematowi.
1. RICHARD WOLIN: To najczarniejszy orwellowski sen
2. CLAUS OFFE: Stasi w głowach
3. PIOTR „VaGla” WAGLOWSKI: Informacja bez granic?
4. KATARZYNA SZYMIELEWICZ: Za późno na zdziwienie
5. JAMEEL JAFFER: System kontroli NSA nie istnieje
Richard Wolin
To najczarniejszy orwellowski sen
Sprawa Snowdena to kolejny etap w procesie nadwątlania wiary obywateli w wolność i zaufanie do państwa. Do grona „łajdaków” dołączyć powinny jednak nie tylko państwa, lecz także firmy takie jak Google czy Facebook, współpracujące z agencjami wywiadowczymi poszczególnych państw.
W 2009 roku w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” nazwałem Stany Zjednoczone państwem łajdackim . Miałem wówczas na myśli sposób, w jaki przeprowadzono inwazję na Irak. Władze USA, rozpoczynając interwencję zbrojną, otwarcie zlekceważyły zasady rządów prawa i międzynarodowe prawa człowieka. Obecnie nie tylko Stany Zjednoczone zasługują na takie miano.
Sprawa Edwarda Snowdena pokazuje, że agencje wywiadowcze niemal wszystkich krajów współpracują ze sobą w zbieraniu danych swoich obywateli i wymieniają się nimi w zupełnej tajemnicy przed opinią publiczną. To nie tylko pogwałcenie zasad państwa prawa – ujawnione zostały pokłady niesłychanego cynizmu rządów i skala rozmijania się zasad z rzeczywistością.
Nie jest to jednak bynajmniej dramatyczny i antydemokratyczny punkt zwrotny. Sprawa Snowdena to jedynie kolejny etap w procesie nadwątlania wiary obywateli w ich nieskrępowaną wolność i zaufanie do państwa. Stany Zjednoczone doświadczyły już afery Watergate, która wyjawiła pozakonstytucyjne i absolutnie nielegalne nadużycia FBI. Wprowadzenie przez administrację George’a W. Busha po 11 września Patriot Act, ustawy w praktyce umożliwiającej rządowi działania ujawnione przez Snowdena, nadało temu procesowi nową jakość. Barack Obama kontynuuje politykę Busha. Współpraca między europejskimi agencjami wywiadowczymi i amerykańską NSA (National Security Agency) nie jest ani tajemnicą, ani nowością. Europejczycy wydają się jednak zaskoczeni. Zło nie kończy się jednak na rządzących.
Google ma swoje motto: „Nie czyń złego” (ang. Don’t be evil). Firmy takie jak Google czy Facebook tworzą wokół nowych mediów ideologię, jakoby były narzędziem nowego rodzaju wolności, drogą do demokracji, gwarantem otwartego dostępu do informacji. To czysta hipokryzja. Przykładem może być Zielona Rewolucja w Iranie z 2009 roku, w trakcie której media społecznościowe zostały wykorzystane przez władze jako sposób na śledzenie i zdobywanie informacji na temat obywateli.
„Cyfrowa wolność” została wykorzystana przeciwko jej głównym beneficjentom. Pisał o tym między innymi Evgeny Morozov. Mogliśmy oburzać się przeciwko władzom Iranu, teraz okazuje się, że mamy lżejszą wersję tego samego zjawiska w naszych krajach. Korporacje wykorzystujące naiwność swoich klientów, współpracujące z agencjami wywiadowczymi są jeszcze większym zagrożeniem dla podstawowych wartości liberalnej demokracji niż rządzący działający w pojedynkę. To jak najczarniejszy orwellowski sen – choć niestety z perspektywy czasu nawet Orwell wydaje się niezwykle naiwny.
* Richard Wolin, historyk, profesor CUNY.
***
Claus Offe
Stasi w głowach
Kiedy obywatele liczą się z tym, że ich kontakty będą znane władzy, sami się dyscyplinują. Cień państwowej wszechwiedzy pada na ich sposób komunikowania się i paraliżuje gotowość do korzystania w pełni z należnej im wolności. W takim wypadku Stasi nie musi w ogóle interweniować. Obywatele sami sobie ustanawiają zakaz mówienia.
Cały świat obserwuje los Edwarda Snowdena z dużą uwagą i – w przeważającym stopniu – z sympatią. Wielu intelektualistów, obywateli i liczne partie polityczne w Niemczech opowiadają się za udzieleniem mu azylu politycznego. Gdyby nie sankcje, jakich nałożeniem Stany Zjednoczone grożą rządom, które będą chciały go przyjąć, Snowden mógłby wybierać pomiędzy tuzinami krajów do ucieczki. Notabene, USA wyraziły tę groźbę, zmuszając wiele krajów europejskich do zamknięcia ich przestrzeni powietrznych dla boliwijskiego prezydenta. Były gotowe zapłacić za to wysoką cenę – ukazały się światu jako siła nie znająca prawa i nie mająca skrupułów.
Moi niemieccy przyjaciele z niegdysiejszego NRD uważają, że nie można porównywać działania systemu PRISM z dawnym szpiegostwem Stasi. Stasi zwalczało opozycję, natomiast NSA w sposób zgodny z prawem zwalcza „terroryzm”. Jestem jednak odmiennego zdania.
Czy to konieczne?
Po pierwsze, działania śledcze Stanów Zjednoczonych (o ile interpretacja Snowdena jest prawdziwa, do czego nikt jeszcze nie zgłosił w Europie wątpliwości) dalece wykraczają poza to, co może uchodzić za zgodną z prawem ochronę narodu przed atakami terrorystycznymi. Co więcej, zbiera się dane polityczne, dyplomatyczne i gospodarcze o sojusznikach i partnerach handlowych USA. Nie ma to nic wspólnego z ochroną narodu, ale z państwowymi i prywatnymi interesami Amerykanów.
Po drugie, przy każdej działalności wywiadowczej, która ogranicza się faktycznie do „wrogów”, pojawiają się dwa niemożliwe do uniknięcia błędy: po pierwsze, rzeczywiści terroryści nie są rozpoznawani, po drugie zaś, niewinni ludzie zostają uznani za podejrzanych i są ścigani. Przykład pierwszej sytuacji miał miejsce przy zamachach w Bostonie z 15 kwietnia (tak jak wcześniej w przededniu 11 września 2001 roku). Ofiarami drugiego rodzaju błędu jest bezsprzecznie większość osób znajdujących się wciąż w Guantanamo. A także oszacowana na około 5000 osób liczba cywilów, którzy stracili życie przez politykę wysyłania dronów przez amerykańskiego prezydenta.
Po trzecie i najważniejsze, nieprawdą jest, że prawa „normalnych” obywateli pozostają nienaruszone mimo inwigilacji milionów z nich, porozumiewających się drogą pocztową, telefoniczną i elektroniczną. Działalność śledcza jest ponadto możliwa tylko dzięki „dobrowolnej” współpracy wielkich przedsiębiorstw, jak na przykład Google. Kiedy obywatele wiedzą i liczą się z tym, że ich kontakty będą znane władzy, sami się dyscyplinują. Cień państwowej wszechwiedzy pada na ich sposób komunikowania się i paraliżuje gotowość do korzystania w pełni z należnej im wolności. W takim wypadku Stasi nie musi w ogóle interweniować. Obywatele sami ustanawiają sobie zakaz mówienia. Znam ludzi, którzy unikają w rozmowach telefonicznych niewinnego wyrazu „Izrael”, bo liczą się z tym, że przy wielokrotnym używaniu tego słowa wylądują na tajnych listach jakiejś służby.
Dwie twarze mediów
Media elektroniczne mają dwie sprzeczne ze sobą funkcje. Z jednej strony ułatwiają i przyspieszają komunikację na temat spraw publicznych – tak jak miało to miejsce na placu Tahrir w 2011 roku. Z drugiej, pozwalają na niewyobrażalną do tej pory kontrolę komunikacji – tak jak to ma miejsce w przypadku National Security Agency. Chyba że są częściowo lub czasowo wyłączane przez władzę państwową – tak jak w Chinach.
* Claus Offe, profesor socjologii polityki w Hertie School of Governance w Berlinie.
** Z niemieckiego przełożył Jakub Stańczyk.
***
Piotr „VaGla” Waglowski
Informacja bez granic?
Tworzenie się informacyjnej magnaterii jest globalnym procesem. Zwykli ludzie są w nim raczej infoproletariatem niż istotnym czynnikiem, który należy brać pod uwagę przy kształtowaniu systemu prawnego.
Afera wokół Edwarda Snowdena to kolejny element doświadczeń ze społeczeństwem informacyjnym. Wcześniej mieliśmy do czynienia z Wikileaks i Bradleyem Manningiem – amerykańskim żołnierzem, który udostępnił uprzednio skopiowane poufne dokumenty. Doświadczenie pokazuje, że musi jednak upłynąć sporo czasu, zanim skandale przełożą się na realne postulaty i działania. Dzisiaj nie walczymy już o społeczeństwo informacyjne – wymiana informacji zachodzi od zawsze, a obecnie przebiega tylko łatwiej i szybciej. Przepływ informacji ograniczają jednak różnego rodzaju restrykcje: z jednej strony istnieje prawo do prywatności, z drugiej – monopole prawno-autorskie i tajemnice chronione prawem. Kuszącą perspektywą badawczą byłoby rozważenie społeczeństwa poinformacyjnego, w którym informacja mogłaby przenikać niezależnie od ograniczeń prawnych w danym zakresie.
Przyszłość czy utopia?
Tylko czy rzeczywiście chcielibyśmy żyć w społeczeństwie, w którym zdobywanie informacji nie napotykałoby żadnych barier? To atrakcyjna intelektualnie utopia. Marzenia o społeczeństwie poinformacyjnym są podobne do marzeń o powszechnej równości ludzi. Sama idea jest bardzo pociągająca, ale faktyczne zniwelowanie różnic między bogatymi a biednymi doprowadziłoby do utraty jakiegokolwiek punktu odniesienia. Tak samo jest w przypadku informacji – zawsze będzie tak, że jeden będzie chciał wiedzieć więcej od drugiego. Wiedza i informacja nie istnieją tylko dla samych siebie, można dzięki nim zarabiać i właśnie dlatego zabiega się o to, by były prawnie chronione. Sytuacja, w której informacja byłaby powszechnie dostępna i dzięki temu nie miałaby żadnej wartości ekonomicznej jest chyba niemożliwa.
Bardziej realną perspektywą rozwoju życia społecznego jest perspektywa centralizacji informacyjnej. Początki tego procesu są już zresztą widoczne. Jeszcze nie tak dawno, bo dziesięć lat temu, Google zbudował taką pozycję marketingową, że korzystanie z jego wyszukiwarki niemal utożsamiono z korzystaniem z Internetu w ogóle. O podobną pozycję zabiegał również Microsoft pragnący wprowadzić swój system operacyjny na wszystkich urządzeniach. Z kolei dzisiaj to Facebook dąży do tego, by być folwarkiem informacyjnym. To wszystko jest globalnym procesem, w którym tworzy się informacyjna magnateria. Ludzie są w nim raczej infoproletariatem niż istotnym czynnikiem, który bierze się pod uwagę przy kształtowaniu systemu prawnego.
Państwo w dobie informacji
W tej informacyjnej grze sił państwa są również swoistymi magnatami – dysponują ogromną ilością danych o swoich obywatelach, o firmach czy rynku. Jednakże, z mojej perspektywy – działacza trzeciego sektora i publicysty – walka o dostęp do informacji publicznej jest bardzo trudna. Możemy zobrazować to w następujący sposób: mamy instytucję, która dysponuje informacjami istotnymi dla ogółu społeczeństwa, na przykład prognozą pogody albo mapami. Nie jest to instytucja prywatna, ale jednocześnie państwo, tworząc system prawny, nie zadbało o zapewnienie odpowiednich środków finansowych na realizowanie przez nią zadań publicznych. Jako obywatel nie mam możliwości sprawdzenia, czy jest ona zarządzana poprawnie. Natomiast dzięki wydobytym budżetom, mogę próbować dowiadywać się o jej niedofinansowaniu. Taka instytucja sama musi się więc zatroszczyć o dodatkowe środki, które umożliwią zrealizowanie zadań wyznaczonych przez ustawę.
Sposobem zarobku staje się sprzedaż informacji, idealna maszynka do generowania przychodów. Na takie informacje jak prognoza pogody, które z jednej strony są podstawowymi wiadomościami, a z drugiej – są zmonopolizowane, jest duży popyt. Bezpłatny i powszechny dostęp do informacji publicznej odbierałby instytucjom możliwość zarobkowania. Generuje to kolejny problem: jakie mogłoby być inne źródło środków na ich działalność? W tym momencie docieramy do sedna sprawy, mianowicie do pytania o rolę państwa w społeczeństwie globalnym i do roli prawa. Kluczowym zagadnieniem jest to, w jaki sposób państwo powinno realizować zadania publiczne i co w ogóle zasługuje na miano „zadania publicznego”?
Globalizacja rodzi pytanie o rolę państwa na scenie międzynarodowej. Nagle okazuje się, że prognozę pogody dla Polski pobieramy z czeskiego serwisu internetowego – nie ma znaczenia, czy coś jest nasze, czy nie nasze – ważne, że zaspokaja część potrzeb społecznych. Ponoć „w globalnej wiosce może być tylko jeden kowal” i rzeczywiście: jeżeli istnieje jedno dobre źródło informacji – zaspokoi ono wszystkich. Po co nam drugi Facebook, skoro ten, który już jest, doskonale się sprawdza? Jeżeli ten proces będzie postępował, głównym zadaniem społeczeństwa stanie się, być może, odpowiednia edukacja medialna, opierająca się na umiejętności samodzielnego docierania do informacji. Trzeba zrozumieć, że informacja może być rzetelna, sprawdzona i podana we właściwym czasie, ale jednocześnie – zmanipulowana, ponieważ na przykład jest niepełna.
Snowden i demokratyzacja mediów
Odpowiedzią na tę informacyjną niemoc jest przejęcie inicjatywy przez obywateli. Ostatnio złożyłem wniosek o dostęp do informacji publicznej i otrzymałem ją bez większych trudności. Moje wątpliwości dotyczyły akcji „Orzeł może”, w której wykorzystano wojskowe śmigłowce do kolportowania ulotek. Żaden dziennikarz przede mną nie postarał się o dostęp do tych informacji i ich upublicznienie, a cała sprawa nagle została okrzyknięta przez część mediów „skandalem”. Prawda jest przykra – krytyczne myślenie w mediach najwyraźniej nie popłaca.
Nie wieszczę jednak końca mediów, ale ich nieuniknioną demokratyzację. Jednym ze skutków tego procesu jest utrata opiniotwórczej roli przez media instytucjonalne. Dziennikarze śledczy przestali mieć monopol na tropienie nadużyć i udostępnianie informacji będących tajemnicą państwową. Symptomem tego jest Snowden, osoba spoza medialnego świata, która mimo wszystko wywołała burzę i debatę publiczną na globalną skalę. Dowiedzieliśmy się o nim dlatego, że informacje udostępnił dziennikarzom, ale równie dobrze mógłby je opublikować na Twitterze z całkowitym pominięciem mediów instytucjonalnych. O ile tylko byłby odpowiednio znany i wiarygodny.
Stąd też moja ambiwalencja wobec Snowdena. Jako obywatel starający się myśleć krytycznie nie jestem w stanie ocenić, jaki „kolor kapelusza” nosi Snowden: biały czy czarny (ang. black hat – szkodliwa działalność hakerska, w przeciwieństwie do etycznej, nazywanej white hat). To jest najsmutniejsze w całej historii – tego zwyczajnie nie potrafię się dowiedzieć.
* Piotr VaGla Waglowski, prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Członek Rady Informatyzacji działającej przy Ministrze Administracji i Cyfryzacji, członek Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji. Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, członek Rady Programowej Fundacji Panoptykon.
***
Katarzyna Szymielewicz
Za późno na zdziwienie
Sprawa Edwarda Snowdena jest zwierciadłem, w którym możemy przyjrzeć się sobie i polityce, którą uprawiamy i na którą się godzimy. Doniesienia o amerykańskim programie inwigilacji w Europie dziwią tych, których nie powinny, nie oburzają natomiast tych, którzy mają wszelkie podstawy do oburzenia.
W wymiarze instytucjonalnym Europa nie może być zaskoczona – o praktykach wywiadowczych USA nie tylko wie, ale wręcz na nie przyzwala, uporczywie nie wyciągając wobec sojusznika żadnych konsekwencji. Mimo to aferze wokół programu PRISM i nadużyć National Security Agency od początku towarzyszy specyficzna retoryka. Obywatele, którzy nie negocjowali z USA porozumień o przekazywaniu danych i niekoniecznie znają nawet ich treść, mają uzasadnione prawo do zdziwienia, a wręcz do oburzenia. Korzystają z niego jednak rzadko i ostrożnie, kupieni argumentem, że „przecież to wszystko dla ich bezpieczeństwa”.
Karmieni na przemian strachem i wiarą w to, że można żyć bezpiecznie, przekroczyliśmy granicę, za którą prawa i wolności można zawiesić bez konkretnego powodu wobec każdego z nas. Zgodziliśmy się na wykluczenie z systemu, który poprzednie pokolenia mozolnie budowały, wierząc, że tworzą ustrój liberalny, szanujący prawa człowieka, odporny na autorytaryzm. Wystarczyło dziesięciolecie strachu, by utrwalić zmianę paradygmatu, o której świeżo po zamachach terrorystycznych na Nowy Jork tak opisał Giorgio Agamben: dyskurs praw człowieka został definitywnie zaprzęgnięty w służbę biopolityki. Odmawiając ochrony prawnej podejrzanym o terroryzm i zgadzając się na permanentną logikę stanu wyjątkowego, weszliśmy na drogę, która musiała doprowadzić do programu PRISM i masowej inwigilacji.
Nie jesteśmy wolni od odpowiedzialności, skoro dla obietnicy świata wolnego od terroru powierzyliśmy władzę nad życiem i śmiercią swoim politycznym reprezentantom. Zgoda na Guantanamo i program tajnych więzień CIA przekreśliła również naszą wolność. Naiwnością i żartem z historii byłoby zakładać, że tak potężna władza nie sprowokuje tych, którzy ją dzierżą, do przekroczenia granicy politycznej przyzwoitości. Takim przekroczeniem było stworzenie systemu, który zdezawuował domniemanie niewinności i wszystkich umieścił w cieniu podejrzenia. Już nie ma znaczenia, jak żyjesz i czy przestrzegasz prawa. „Zasadniczo twój rząd ci nie ufa. Dlaczego zatem ty miałbyś ufać jemu?”, spytała na łamach „Guardiana” Suzanne Moore. Dopóki poważnie nie postawimy sobie tego pytania, nie możemy się dziwić, że nasz rząd i inne rządy arbitralnie wyznaczają przestrzeń naszej wolności, tym samym przecząc jej istocie.
Instytucje europejskie – którym trudno odmówić demokratycznego umocowania, skoro częściowo sami je wybieramy, a częściowo wyłaniane są przez naszych narodowych reprezentantów – przez ostatnie dziesięć lat zrobiły o wiele więcej dla ułatwienia Stanom Zjednoczonym dostępu do naszych danych niż dla ich ochrony. Prawo, które nakazuje amerykańskim firmom ujawniać dane osobowe ich klientów na każde życzenie wywiadu, jest starsze niż wojna z terroryzmem. Za rządów prezydenta Obamy, w 2008 roku, zostało ono znowelizowane w sposób, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do traktowania cudzoziemców w systemie prawnym USA: jako potencjalnie podejrzani o działalność zagrażającą bezpieczeństwu narodowemu lub celom polityki zagranicznej kraju, mogą być inwigilowani i nie podlegają żadnej ochronie.
Mając świadomość związanego z tym oczywistego ryzyka, nasi reprezentanci w Brukseli zgodzili się na program „Safe Harbour” umożliwiający swobodny przepływ danych między europejskimi spółkami i ich korporacyjnymi „matkami” w USA. Mając na uwadze wspólne bezpieczeństwo, zgodzili się też na porozumienie o przekazywaniu danych o transakcjach finansowych z systemu SWIFT (w praktyce dokonywanych hurtowo i nie wymagających kontroli żadnego niezależnego organu) oraz na porozumienie o przekazywaniu danych wszystkich pasażerów linii lotniczych (PNR) lecących do USA, które trafiają prosto do amerykańskiego Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nie pomogła ani Karta Praw Podstawowych, ani przewidziany w wielu narodowych konstytucjach test proporcjonalności czy wręcz niezbędności ograniczeń praw człowieka.
W Europie też zwyciężyła logika stanu wyjątkowego, choć na inną skalę niż po drugiej stronie oceanu. W tym paradygmacie polityka bezpieczeństwa ma najwyższy priorytet, a zatem nie ma ograniczenia wolności, które w imię przetrwania populacji nie byłoby uzasadnione. Kto nie chce przetrwać w formie bezwolnej, zarządzanej strachem biopolitycznej masy, niech się oburza – bo na zdziwienie już za późno.
* Katarzyna Szymielewicz, prezeska Fundacji Panoptykon.
***
System kontroli NSA nie istnieje
Z Jameelem Jafferem, zastępcą Dyrektora ds. Prawnych Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich (ACLU) rozmawia Adam Bodnar.
Adam Bodnar: Wydaje się, że postać Edwarda Snowdena łączy różne wątki i zagadnienia związane z bezpieczeństwem narodowym, dostępem do informacji publicznej, prywatności i tzw. whistleblowing. Wydarzenia związane z ujawnieniem przez niego programu znanego jako PRISM są ważne przez sposób, w jaki afera wpłynęła na stosunki międzynarodowe. I to nie tylko w kontekście prób ekstradycji Snowdena dokonywanych przez Stany Zjednoczone, lecz także ze względu na ujawnienie informacji, że Ameryka podsłuchiwała europejskie ambasady. Zacznę więc od prostego pytania – co pańskim zdaniem stanie się ze Snowdenem w przyszłości?
Jameel Jaffer: Nie jestem w stanie przewidzieć co się z nim stanie w przyszłości. Nie posiadam takiej wiedzy. Natomiast Snowden ujawnił informacje o ogromnym znaczeniu dla opinii publicznej. Rząd amerykański powinien udostępnić wiele z nich już dawno temu. Część dotyczy nadużyć władzy, jakich dopuściła się Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (National Security Agency – NSA), gdy chodzi o kontrolowanie komunikacji obywateli amerykańskich. Jeżeli Snowden zostanie ostatecznie schwytany lub dojdzie do jego ekstradycji i procesu w Ameryce, wyobrażam sobie, że jego prawnicy będą przekonywali, że konstytucja amerykańska nie pozwala na prześladowanie kogoś za ujawnienie informacji o nadużyciach władzy. Wprawdzie amerykańskie prawo nie jest w tym zakresie korzystne dla tzw. whistleblowers, ale wciąż myślę, że ci mają oni mocne atuty w ręku. Musimy zobaczyć, jak to się dalej rozegra.
Nie obawia się pan, że jeśli Snowden zostanie w pewnym momencie zatrzymany przez amerykańskie służby lub dojdzie do jego ekstradycji, to może go spotkać poniżające i nieludzkie traktowanie, tak jak miało to miejsce z szeregowym Bradley’em Manningiem (żołnierz współodpowiedzialny za aferę Wikileaks – przyp. red.)? Być może powinniśmy koncentrować się nie na argumentach, jakich obrońcy Snowdena używać będą na procesie, ale na tym, co stanie się z amerykańskim whistleblowerem przed tym, gdy stanie przed sądem. W przypadku Manninga wiemy, że zanim do tego dojdzie, może minąć kilka lat.
To prawda. Przebieg pobytu w areszcie to bardzo ważne zagadnienie. Wszyscy wiemy, w jaki sposób traktowano Bradley’a Manninga. Trzymanie w odosobnieniu było jedną z najlżejszych praktyk stosowanych wobec niego. Myślę, że jest to coś, czego Snowden musi się obawiać. Najprawdopodobniej jest to także jeden z argumentów, jakich używa w swoich wnioskach o otrzymanie azylu kierowanych do różnych państw. Twierdzi w nich zapewne, że jeśli zostanie wydany Stanom Zjednoczonym, to nie tylko będzie sądzony według drakońskich przepisów prawa, lecz także prawdopodobnie skazany na dożywocie za ujawnienie informacji, które nigdy nie powinny były stać się tajemnicą. Może się także obawiać o jego traktowanie w czasie okresu tymczasowego aresztowania.
A gdyby doszło do ekstradycji Snowdena do Ameryki – jaki sąd będzie zajmował się jego sprawą? Komisja wojskowa czy zwyczajny sąd cywilny?
Manning jest sądzony przed sądem wojskowym, ponieważ był żołnierzem. Oczekiwałbym, że Snowden będzie sądzony przez zwyczajny federalny sąd karny. Czy to dobrze, czy źle dla niego, to już bardziej skomplikowane pytanie. Prawo przewiduje drakońskie kary zarówno w stosunku do cywili, jak i personelu wojskowego. To będzie inny tryb, ale myślę, że w przypadku skazania konsekwencje będą mniej więcej te same.
Informacje, które ujawnił Snowden, są dwojakiego rodzaju. Pierwsza grupa ma bardziej ogólny charakter. Dotyczy nadużywania systemu PRISM, generalnej inwigilacji społeczeństwa, a także współpracy między wielkimi graczami internetowymi i Agencją Bezpieczeństwa Narodowego. Druga grupa danych dotyczy podsłuchu i przechwytywania komunikacji różnych ambasad, w tym europejskich sojuszników Ameryki. Który z tych różnych typów ujawnionych informacji jest pana zdaniem ważniejszy?
To zależy, kim jesteś. Obie grupy wiadomości są równie ważne. Gdybym był Europejczykiem, bardziej niepokoiłaby mnie druga grupa informacji. Ale oczywiście i jedno, i drugie to symptomy tej samej choroby. Problem polega na tym, że niewystarczająco opisano granice tego, na co Agencja Bezpieczeństwa Narodowego może sobie teraz pozwolić. Kiedyś granice dyktował poziom rozwoju technologicznego. Teraz NSA ma dostępną każdą możliwą technologię na świecie. Agencja ma niewyobrażalną władzę monitorowania elektronicznej komunikacji między ludźmi, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz także poza Ameryką. I w pełni wykorzystuje tę władzę. Powinny istnieć mechanizmy kontroli, które ograniczyłyby możliwości zbierania informacji. Ale taki system nie istnieje.
* Jameel Jaffer, zastępca Dyrektora ds. Prawnych Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich (American Civil Liberties Union – ACLU) oraz dyrektor Centrum Demokracji przy ACLU.
** Adam Bodnar, wiceprezes zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka oraz adiunkt w Zakładzie Praw Człowieka WPiA UW, stały współpracownik „Kultury Liberalnej”.
*** II część wywiadu z Jameelem Jafferem ukaże się na stronach Kultury Liberalnej już w tym tygodniu.
II część wywiadu dostępna jest TUTAJ.
***
* Autorka koncepcji numeru: Karolina Wigura.
** Współpraca: Adam Bodnar, Hubert Czyżewski, Jakub Krzeski, Ewa Muszkiet, Anna Piekarska, Ewa Serzysko, Jakub Stańczyk, Emilia Kaczmarek.
*** Autorka ilustracji: Agnieszka Wiśniewska.
„Kultura Liberalna” nr 236 (29/2013) z 16 lipca 2013 r.