Nie mogę powiedzieć, że mnie to już nie interesuje. A przecież wcale nie znałem Nazara jakoś szczególnie dobrze. Kilka rozmów o teatrze, telewizji, dramaturgii – rozmów uznanego reżysera i nieco zapatrzonego w niego, nieopierzonego jeszcze krytyka. Tak się składało, że w każdej z tych dziedzin był Krzysztof Nazar fachowcem nie od parady, więc niemal bez wysiłku mógł dzielić się swymi przemyśleniami, a wiele z nich miało wagę prawdziwych odkryć.
Ktoś powiedział o nim kiedyś, że był to w polskim teatrze artysta, który jak żaden inny miał predyspozycje, aby pójść drogą Konrada Swinarskiego. Po odejściu wielkiego inscenizatora chrzczono coraz to kogoś innego mianem jego następcy, ale nie wykraczało to poza sferę pobożnych życzeń. Różnica tkwiła w skali. Swinarski zamierzał się na wszechświat, a jego epigoni zwykle widzieli jedynie czubek własnego nosa. Nazar zaś był zupełnie inny – jego teatr był prawdziwą syntezą sztuk. Zapierającym dech w piersiach widowiskiem, a nie biednym seansem gadających głów. Rzadkie to w naszych czasach, kiedy zazwyczaj idzie o rzekomą głębię. Teatr Nazara nie wstydził się własnej teatralności. Stawiał na rozmach, smak i rytm. Chciał się wbić w pamięć i długo nie dać wymazać. Taki właśnie był.
Pierwszym przedstawieniem Krzysztofa Nazara, jakie zobaczyłem, był Molierowski „Mizantrop” w krakowskim Starym Teatrze. Główną rolę grał Krzysztof Globisz i w grubą kreską rysowanym spektaklu dawał mocny portret obsesjonata zarażającego sobą otaczający świat. Potem nieudane „Wesele” w warszawskim Powszechnym – nieudane, choć z mocną rolą Janusza Gajosa, czyli Nosa. I dwa Szekspiry z Wybrzeża, które ponad wszelką wątpliwość przekonały mnie, że Nazar jest twórcą nietuzinkowym. Najpierw „Hamlet”, potem „Ryszard III” – w obu w tytułowych bohaterów wcielał się Mirosław Baka. Chodziły po gdańskim teatrze legendy, jakoby to Nazar godzinami katował na próbach swych aktorów, chcąc osiągnąć jak najdoskonalszy efekt, gdyż był krańcowym perfekcjonistą. Baka jako Hamlet niemal nie schodził ze sceny. Ponoć kiedyś w piątej czy szóstej godzinie próby zwyczajnie zemdlał.
Podczas przygotowywania Mirosława Baki do roli duńskiego księcia, Krzysztof Nazar miał mu powiedzieć: „Nienawidzę Hamleta”. I ta nienawiść stanęła u podstaw jednej z najbardziej niezwykłych inscenizacji Szekspirowskiej tragedii, jaką kiedykolwiek widziałem. Hamlet Baki był w niej czarnym charakterem, który w imię swoiście pojmowanej sprawiedliwości postanawia się zemścić za zabicie ojca. Tyle że, idąc po wyrównanie rachunków, niszczył wszystko, co napotkał na swej drodze.
Była w tej wizji „Hamleta” bezczelność, pozwalająca właśnie w taki sposób ten utwór odczytać, i była intensywność reżyserskiego spojrzenia na samo widowisko. „Hamlet”, a potem „Ryszard III”, a także „Marat – Sade” Weissa (także w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku) były prawdziwymi grands spectacles, oddziaływającymi na wszystkie zmysły widzów. Taka też miała być krakowska „Nie-Boska komedia” Krasińskiego, którą przygotował Nazar w Starym Teatrze na prośbę jego ówczesnego dyrektora, Jerzego Koeniga. Koenig niezwykle cenił prace Nazara, zapraszał go do realizowania klasycznych tekstów („Makbet”, „Sen srebrny Salomei”) w Teatrze Telewizji. Inscenizacja arcydzieła Krasińskiego, z którym w tym samym miejscu legendarny dialog podjął Swinarski, miała być manifestem nowego dyrektora. Skończyło się jednak spektakularną klapą, którą Nazar boleśnie odchorował. Potem w teatrach dramatycznych zrobił jeszcze tylko dwa spektakle, więcej pracował w operze. Do czasów sprzed klapy „Nie-boskiej” jednak już nie wrócił.
Historia Krzysztofa Nazara staje się opowieścią o wspaniałym, niezwykle barwnym artyście, który nie wykorzystał samego siebie. Ostatni raz widziałem go osiem lat temu na premierze „Płatonowa” Czechowa, wyreżyserowanego w olsztyńskim Teatrze Jaracza. Może odrobinę przytłumiony, był jednak wciąż tym samym wielkim panem, który korzysta z życia i chłonie je jak najintensywniej. Jedzenia tyle, ile się da, papieros od papierosa, whisky – definicyjnie niezdrowy tryb życia. Przyznaję, że to mi imponowało, spajało się przedziwnie z portretem artysty, który pożerał życie może nawet w niedozwolonych, bardzo niezdrowych dawkach.