Odbijają się w nich jak w soczewce bardziej ogólne spory polityczne, mające znaczenie także dla przyszłości Polski. Historia owych debat nie obyła się przy tym bez spektakularnych wolt i zmian sojuszy. I to nie tylko co do oceny poszczególnych zdarzeń, lecz także roli Wałęsy jako właściwego symbolu III RP. Od pewnego czasu bywają podejmowane starania zmierzające do zastąpienia ikony Wałęsy ikoną Lecha Kaczyńskiego. W ramach tych emocjonalnych nieraz potyczek łatwo o nadmierne uproszczenia.

Niedawnym przykładem owej bitwy o pamięć był spór wokół artykułu Sławomira Cenckiewicza o Danucie Wałęsie w tygodniku „Do Rzeczy” (24/2013). W kolejnym numerze tygodnika napisano, że na Cenckiewicza „rzucił się cały medialny salon”. Redakcja podkreśla, że krytyka owa nie zawiera „ani słowa o faktach zawartych w publikacji”. Atakowany jest wyłącznie autor. Ten zaś w swojej prostolinijności głosi, że po prostu „podzielił się swoją wiedzą”.

 Lech święty, Lech grzeszny

Informacje przedstawione przez historyka może i są prawdziwe, a dla niektórych czytelników nawet ciekawe, ale naiwnością byłoby sądzić, że uzasadnieniem dla ich upublicznienia jest umiłowanie prawdy historycznej. Artykuł Cenckiewicza służył przede wszystkim jednemu celowi – miał pokazać, iż rodzina Wałęsów to wcale nie wielcy ludzie, którzy przyczynili się do upadku komunizmu, lecz raczej mali krętacze, niesprawiedliwie przez Historię (i przy niejasnym udziale służb oraz „salonu”) wyniesieni na szczyt. Nie jest to pierwsza tego rodzaju próba. Gdy Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk w swojej książce demaskują Lecha Wałęsę jako agenta SB, a Paweł Zyzak w biografii lidera „Solidarności” opisuje, jak to młody Wałęsa nasikał do chrzcielnicy, ma go to przede wszystkim zdyskredytować moralnie. A czy ktoś zdyskredytowany moralnie może być rzeczywiście narodowym bohaterem, symbolem wolnej Polski? Zatem i współczesna Polska, taka Polska, której symbolem jest Wałęsa, nie jest naprawdę wolna. „Niewiedza jest w służbie kłamstwa publicznego, które stanowi fundament III RP” – mówi nam Cenckiewicz.

Na tym tle niezwykle pozytywnie wyróżnia się bohater najnowszej książki Cenckiewicza, Lech Kaczyński, który nie dość, że zawsze miał rację, to jeszcze był prawy i sprawiedliwy. To owa prawość pozwala zarazem uznać Kaczyńskiego za tego, który rzeczywiście zasłużył na splendor, a Wałęsę za fałszywego idola gawiedzi.

Trudno się dziwić, że taka narracja budzi szeroki sprzeciw, a Wałęsowie znajdują licznych obrońców. Przecież to Lech Wałęsa jest laureatem pokojowej Nagrody Nobla, to on był przywódcą pierwszego niezależnego związku zawodowego i pierwszym demokratycznie wybranym prezydentem III RP. I choć późniejszy okres jego działalności budził i budzi do dzisiaj duże wątpliwości, to nawet te lata bywają oceniane pozytywnie. Dobitnym tego przykładem jest książka „Po południu” Roberta Krasowskiego, w której autor uznaje Wałęsę za najwybitniejszego polskiego polityka początków transformacji ustrojowej.

Obrona Wałęsów może jednak gładko zaprowadzić w pułapkę całkowitego lekceważenia ciemniejszych kart z ich życia. Nie dyskutując tu, na ile elegancko postąpił sam Sławomir Cenckiewicz, stwierdzenia, że „pastwi się nad ludźmi opozycji” lub że jest „nędzną hieną” są nad wyraz łatwe. W tym sensie rację ma redakcja „Do Rzeczy” pisząc, że krytycy skupili się na autorze, a nie na faktach. Nie bez powodu. Bliska postawie wrogiej wobec Cenckiewicza jest obawa, że oto mit przywódcy Solidarności, tak ważny i starannie od pewnego czasu kultywowany – mimo różnych trudności, które sprawia sam Wałęsa – może upaść przez jakiś mało istotny fakt lub nawet głupią anegdotę. A upaść nie powinien. U założenia każdej wspólnoty tkwi bowiem jakaś mitologia, a na naszą składa się zwycięski przywódca, Wałęsa. W rezultacie, jakby odbijając w zwierciadle opowieść Cenckiewicza, wszystkie fakty, które podważają czystość mitu, należy albo zapomnieć, albo uznać je za nieistotne.

Zawiłe ścieżki świętości

Wałęsa i Kaczyński są tu rzecz jasna tylko figurami, które można dowolnie podmieniać. Cała siła powyższych schematów oceniania opiera się na poglądzie, zgodnie z którym prawdziwie wielki mąż stanu powinien wykazywać nieskazitelną jedność życia. Powinien być szlachetny i dalekowzroczny, a jego decyzje publiczne i prywatne, niezależnie od miejsca czy czasu, zawsze słuszne i dostojne. Prywatne wybory składają się tu z publiczną działalnością w nierozerwalną całość. Tak ideał polityka staje się ideałem świętości. Nic więc dziwnego, że gest uczyniony przeciwko owemu politykowi jest nie tylko błędem politycznym, ale i wykroczeniem moralnym. Znamionuje człowieka bądź tylko niedoświadczonego, bądź po prostu złego. To właśnie źli ludzie odpowiadają potem za ewentualne niepowodzenia owego świętego polityka.

Warto zauważyć, że w tym ujęciu osoby, które raz zeszły ze ścieżki świętości, zwykle nie mają już na nią powrotu. Tak też w narracjach podobnych do tych autorstwa Cenckiewicza rzadko znajdzie się miejsce dla słów uznania wobec Miłosza lub Kuronia, czego przykładem były kontrowersje wokół pogrzebu poety na Skałce czy protesty wobec nazwania ulicy w Olsztynie nazwiskiem tego drugiego. Znane powiedzenie Churchilla, że kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie świnią, trzeba by na użytek tych narracji sparafrazować stwierdzając, że kto za młodu był socjalistą, ten na starość będzie niegdysiejszym, zgniłym socjalistą.

Tymczasem nie ma niczego zaskakującego w tym, że wielki artysta, filozof czy mąż stanu prywatnie okazuje się podłym człowiekiem, zaś polityczny zbrodniarz to w osobistym obyciu zupełnie sympatyczny gość. Wspomnianemu Churchillowi można zarzucić, że był opryskliwym, nadużywającym alkoholu bon vivantem. Pewnego rodzaju rekordzistą mógłby tu być wielki niemiecki filozof, etyk i moralista Max Scheler, który zmarł w… domu publicznym.

Oczywiście, oceniając postać całościowo, wolno nam wydać generalny sąd. Ale dobre czy złe uczynki same w sobie nie stają się mniej dobre lub mniej złe tylko przez fakt, że nie pasują do ogólniejszej oceny. I gdy zastanawiam się, czy ważniejszy jest dla mnie Wałęsa z sierpnia 1980, Wałęsa pytający o Żydów w rządzie w 1990 roku czy Wałęsa z 2013 roku nakazujący homoseksualnym posłom siedzieć w tylnych rzędach, nie mam trudności w wyborze. Nie sądzę też, że w rzetelnym opisie któryś z tych momentów należy usunąć w cień. Dzisiejsi obrońcy Wałęsy z pewnością pamiętają, że część z nich toczyła z nim kiedyś regularne wojny. Podobnie wyznawcy Lecha Kaczyńskiego pamiętają, że szedł on w przeszłości pod rękę z Wałęsą, a był także jednym z – jak określa ich Sławomir Cenckiewicz – „okrągłostołowiczów”.

Pomnikowe życie i kapłani polityki

W polityce nie potrzebujemy świętości. Wszyscy ludzie są omylni, mają swoje wady, słabości i problemy. Nikt z nas nie ma monopolu na rację i nie jest chodzącym ideałem. Nic nie szkodzi. Nie ma powodu, by z nieskazitelności czynić wszechogarniający wymóg moralny. Nie ma potrzeby, by o błędach zarówno politycznych, jak i prywatnych, myśleć nieustannie w kategorii grzechu – i to grzechu niezmazywalnego. Dlatego – pomijając nawet walory historycznej ciekawości – nie ma też potrzeby obawiać się nieprzyjemnych informacji o ludziach, których skądinąd cenimy. O ich chwilach słabości, a nawet głupich przywarach. Kluczowe jest bowiem to, że owi wątli i ograniczeni życiowymi warunkami ludzie są nieraz zdolni do wielkich czynów. Właśnie za to stawiamy im pomniki.

W narracjach gloryfikujących świętość znamienne jest to, że rację ma tam zawsze nie tylko święty, ale i narrator, który wie, kogo należy, a kogo nie należy uświęcać. To uświęcanie lub rozgrzeszanie odbywa się zaś już post factum, odpowiadając aktualnym upodobaniom narratora-kapłana. O ile można zrozumieć stosowanie takich uproszczonych narracji przez polityków, którym nie opłaca się komplikowanie przekazu, to budzi ono wątpliwości w wypadku dziennikarzy, naukowców i intelektualistów. Być może jest to dobre kryterium, pozwalające na rozróżnienie jednych od drugich.